sobota, 30 maja 2009

Czułość


Czułość Magdaleny Zawadzkiej, która wspomina Gustawa Holoubka. Tyle ciepła, spokoju w głosie. Może nieco maniery zdrobnień, ale to przecież bez znaczenia. To, co zwróciło moją uwagę to tak niezwykle dzisiaj zwykła czułość nie tyle do mężczyzny, ale człowieka przede wszystkim. Czułość obecności i wdzięczności za obecność. Nic więcej nie trzeba.
***
Spotkanie z Magdaleną Zawadzką odbyło się 28. maja w MBP w Opolu.

środa, 27 maja 2009

Pęknięcie

Czasami świat pęka na pół. Tak jak dzisiaj. Szłam do pracy jak co dzień i nagle przede mną pół drogi w deszczu, a za mną jeszcze wciąż sucha przestrzeń. Pół kroku dzieliło mnie od chmury. Dziwne to uczucie znaleźć się pomiędzy. A jednak jak się tak przyjrzeć bliżej to naturalny stan człowieka. Ileż to razy między pewnością a zawahaniem, zgodą a niesmakiem, mniejszym i większym złem, powagą a żartem, uwagą a rozproszeniem, prawdą a zmyśleniem, smutkiem a radością, nagłą i niespodziewaną. Nawet dzień nie przechodzi ot tak w noc, a morze w niebo - tylko w oddali złudzenia optycznego. Permanentne zawieszenie w chwili, która też przecież przejściowa.

Ogon odnaleziony

Pies jest ogromnym szczęściarzem. Gubienie i odnajdywanie u niego na porządku dziennym.
Taki ogon na przykład. Ileż to razy zapominał, że jest, by potem radośnie zobaczyć i w tej radości się zatracić. Człowiekowi ciało raz dane i na kilka zachwytów zaledwie w dzieciństwie, gdzie także błogosławione odkrywanie na nowo i zapominanie. A potem wszystko znajome i tak zwyczajne. A gdyby raz, że ręka, noga, ucho chociażby. Ale to przecież śmieszne i nie przystoi. Wypada natomiast bawić się słowami, powtarzać jedno na okrągło aż do utraty znaczenia, miazgi samogłosek i spółgłosek, aż powstanie nowe. Chociaż na moment wymknąć się temu co określone i nazwane. Słowa bardziej nasze niż ciało, może dlatego.

sobota, 23 maja 2009

Lokomobila samobieżna


Stanęła dzisiaj w centrum Opola. Sprowadzona z poznańskiego muzeum, wzbudziła zainteresowanie w może nie najbardziej nowoczesnym, ale jednak współczesnym mieście. Przykuwała uwagę każdego przechodnia, nawet wycieczka z Niemiec się przy niej zatrzymała, by zrobić zdjęcia. Przystanęłam i ja, w końcu nie co dzień spotyka się na swojej drodze pamiątkę sprzed co najmniej stu lat. Kiedyś była potrzebna. Odciążała ludzi, jej koła grzęzły w pulchnej ziemi, a para, którą z siebie wyrzucała szła prosto w niebo. Nawet jeśli nie woziła podróżnych, a jej tory zamykały się w obrębie pola, to w sens jej użyteczności była wpisana droga. Bez ruchu staje się zbędna; zastąpiona przez nowocześniejsze maszyny przechodzi łagodnie w zabytek, który już można tylko oglądać.
Tak sobie myślę, co będą oglądać zainteresowani za kolejnych sto, dwieście lat. Czy odrapana laweta przywiezie Audi A5 Coupe, Abarth 500... A ludzie poruszający się powietrznymi kolejkami i samochodami z licznikami obejmującymi już prędkość światła także będą się fotografować na tle znaków przeszłości z naszych czasów. I czy podobnie jak teraz panuje moda na pamiątki PRL-u - kredki Pastele i torby z Pewex'u, za jakiś czas ktoś sobie przypomni o odtwarzaczach mp3 oraz aparatach z tak śmiesznym już 3 krotnym zoomem.
Pamiętam jak w szkole podstawowej czytało się opowiadanie "Świat za sto lat", gdzie wyobrażenia dzieci sięgały codziennych wycieczek w kosmos i wiatraczków przymocowanych na plecach ludzi, by mogli latać. Na razie chyba nie zanosi się na spełnienie któregokolwiek z marzeń. Zresztą chyba postęp, dla współczesnych mu świadków, jest czymś naturalnym, czymś czemu przyglądamy się w zwolnionym kadrze. Dopiero z perspektywy czasu ocenia się dane zjawisko jako krok milowy, coś co jest albo przyczyną albo skutkiem albo jednym i drugim techniki.
Lokomobila wkrótce wróci, tam gdzie jej miejsce - do muzeum, gdzie powolną śmiercią, dawkowaną jak kroplówka, będzie się oddalać z naszej pamięci, by wkrótce zniknąć na zawsze.

czwartek, 21 maja 2009

Edi

Pracowałam kiedyś przy rozdawaniu bezpłatnej gazety. Stojąc codziennie w tym samym miejscu przez kilka miesięcy, zdążyłam poznać wielu ludzi, którzy o tej samej porze dokądś zmierzali. Pani z kokiem na spacer z jamnikiem, inna pani na ten sam autobus i znów spóźniona, pan na rowerze na działkę. Ten zawsze punktualnie o dziewiątej przejeżdżał obok mnie, wyrywając z ręki jedną z ostatnich gazet. Nadawałam im w myślach nazwy, odpowiadające jakimś wyrazistym cechom bądź wyglądu, bądź zachowania. Zatem kobieta z kokiem była Marylą, gdyż do złudzenia przypominała Marylę Cuthbert z "Ani z Zielonego Wzgórza", jąkający się, wysoki brunet został ochrzczony "Goofy". Każdego dnia, tuż po siódmej, mijał mnie obojętnie oberwany człowiek z dużym wózkiem. Zwykle mieścił on makulaturę, puszki, butelki, bardzo rzadko przedmioty użytkowe większych gabarytów. Zapewne taka lodówka, czy telewizor odnaleziony na śmietniku to uczta po długim czasie głodówki, "sekunda karnawału w środku postu", jakby to określił Świetlicki. Nie wiem dokąd zmierzał, ale zawsze zatrzymywał się w pobliskiej Biedronce, gdzie kupował dwa piwa "V.I.P.", by potem, już spokojniej, oddalić się ze swoim dobytkiem i chyboczącą się reklamówką w, pewnie znajomą, perspektywę dnia.
Kiedyś nie przyszedł. Zastanowiło mnie to, bo brak jakiejkolwiek osoby w ustalonym porządku przykuwał moją uwagę. W taki sposób domyślałam się chorób, urlopów, nieszczęśliwych wypadków. Czasami wątpliwości się rozwiewały po kliku dniach, bo Ci zagubieni w końcu kiedyś wracali i opowiadali utraconą historię. Ta zagadka rozwikłała się już po kilku godzinach. Ów człowiek przyszedł do mnie specjalnie, bez wózka, bez alkoholu nawet bez zamiaru wzięcia, zwykle bezużytecznego dla niego, magazynu. Pierwszy raz szczęśliwy, inny. Nagle wyciągnął zza poszarpanej kurtki małą jaskółkę. "Wypadła z gniazda, to zabrałem. Ona sama, ja sam, to sobie musimy pomagać, nie?"i nie czekając na odpowiedź odszedł. Nigdy więcej go nie widziałam.
Nie wiem, czy to zdarzenie zmieniło jego życie, na pewno zmieniło moje. Każdy przecież czeka na chociaż jeden wygrany dzień. Edi wygrał nie przechodząc obojętnie wobec tragedii samotności skazującej na śmierć. Kto wie, może w tej jaskółce zobaczył siebie.

poniedziałek, 18 maja 2009

Drzewo


Stara wiśnia. Rosła za oknem Dziadków, w niewielkim ogrodzie przyklejonym do przedwojennej kamienicy. Ogród musiał wystarczyć w zamian za, pozostawione na wołyńskiej i podolskiej ziemi, domy z niekończącymi się polami, wybiegającymi radośnie ku horyzontowi.
Potrafiłam wpatrywać się w nią godzinami, latem gdy zasłaniała swoimi gałęziami całe pole widzenia, wyciągając się dumnie ku słońcu oraz potem, gdy spłoszona i naga chyliła się pod ciężarem jeszcze mroźnych zim.
Nieodłącznie kojarzyła mi się z dzieciństwem, przez to, że była zawsze, ale także właśnie na nią wspinałam się po raz pierwszy, aby dosięgnąć najdojrzalszych owoców, uciekając przed nadopiekuńczym wzrokiem Dziadka. To na jej pniu Dziadek zawiesił pierwszy drewniany domek, w którym zamieszkały szpaki. Parę miesięcy później już sama przyczepiałam do kory słoninę dla sikorek, by następnie szybko biec do domu i czekać za firanką na skrzydlatych biesiadników.
To właśnie od tego drzewa rozpoczęła się moja nauka przyrody, nauka, która potem rozlała się szeroką plamą obejmując działkę, parki, by sięgnąć w końcu górskich szczytów.
Kilka lat temu wiśnię ścięto. Odsłoniła się wówczas sąsiednia kamienica, tory kolejowe w oddali oraz mała altanka, w której mieściły się tylko narzędzia. Zamknięty dotąd w zielonej klatce świat wypuścił się zachłannie i rozpanoszył, tak, że framuga okna już go nie obejmowała. W odkrytym bogactwie brakowało mi tylko mojej pamięci tych miejsc. W medycynie nazywają to bólem fantomowym, ból pustego miejsca, odciętej kończyny, która przecież zostaje w nas na zawsze.

niedziela, 17 maja 2009

Z notatek odnalezionych - P. (04.2006.)

Na początku było słowo. Od kiedy jednak słowo zaczęło się obracać i przybrało kształt litery P. nic już nie było jasne. P. był zasadą, równaniem matematycznym o możliwie największej liczbie rozwiązań, przy czym jedno rozwiązanie zaprzeczało drugiemu, a to drugie - kolejnym. Stąd też P. budził sprzeczne uczucia od gniewu i bezsilności, po najsilniejsze- nieustannego powrotu.
Przesłanek było niewiele - dyplom z Hemara, kilka akordów Watersa, "Imagine" Lennona płynące z komórki marki Siemens i ta cholerna szczegółowość historii. Pewnego dnia P. przybrał postać strzykwy (Holothuria edulis rote), która pękła w swej naturze dokładnie w połowie. Rozpadł się zatem na formę i ulotność, i każda w swoją stronę pragnęła uciekać i w końcu pozostawała niewzruszona.Treścią P. było bowiem unicestwianie i odnajdywanie, zbieżność przeciwstawienia, stąd każdy początek był od razu wynikiem, a każdy wynik-nieprawdziwym. P. doświadczał siebie przez innych i nie był w tym odosobniony,ale nie wiedział,że im więcej odnajdzie swojego,nawet w przypadkowych ludziach,zdarzeniach,tym łatwiej ucieknie przed formą. Nie, nieprawda,że nie wiedział, wiedział dobrze, ale nie pamiętał siebie w innych,ba, nawet nie pamiętał siebie w sobie,czasami tylko jakiś dźwięk,litery układające się w słowo Vonnegut,nawet całe zdania i wtedy nawet on wpadał w zastawioną przez siebie pułapkę wiecznego powrotu.
Przy-bycie P. wprowadziło zamęt w słowach, znaczenia zaczęły się rozrastać,otwierać na inne wymiary,łamały się wbrew wszelkim zasadom, zresztą P. zburzył wszystkie zasady.
Na końcu też będzie słowo.

sobota, 16 maja 2009

Dziadkowie

Czy istnieli naprawdę? Trzy lata temu wiatr ich zdmuchnął jak świece. Jedną po drugiej.
Dziadek był po prostu dobry. Taki przykład dobroci milczącej, która niewiele mówi, ale docenia się ją jak wyda plon, choć pamięć ziarna już w nas przepadła. Odkąd pamiętam świat Dziadka był ściśle poukładany-te same sklepy, odwiedzane codziennie w niezmiennej kolejności, prenumerowane od lat gazety, listy bezpiecznie dochodziły do adresatów tylko z jednej poczty. Wraz z poukładaniem współistniała jakaś przedziwna zgoda na świat we wszystkich jego przejawach, także tych najokrutniejszych. Nawet z wojny i zesłania na roboty do Niemiec Dziadek przywiózł tylko dobre wspomnienia, jak chociażby opowieść o dwóch koniach, które podczas burzy w szczerym polu zakleszczyły się tak, aby Dziadek mógł się pod nimi schronić. Złe chwile pewnie powracały do niego jak na przykład ścinał swoje ukochane pelargonie albo oglądał Teleexpress, ale równie szybko musiała odganiać je inna myśl, inne zajęcie. Była w Dziadku bowiem jakaś intensywność życia, wypełnienie dnia do ostatniej minuty, które sprawiało wrażenie ucieczki, może nawet świadomej, przed śmiercią. Złudzeniem, że zajętego człowieka śmierć nie może dotyczyć, bo ciągle jest coś do zrobienia, jakże przecież umrzeć w pół ścinania drzewa, w pół zmęczenia. To nieludzkie. Okazało się jednak, że Boskie jak najbardziej. Kiedy dowiedział się o wyroku, uczepił się życia jeszcze mocniej, licząc, że jeśli zapomni o tym, to wyrok też nie zapadnie. Po raz kolejny się pomylił, ale żył najdłużej jak można było, kilka razy też wymknął się w życie, na złość lekarzom, pochylającym się z zegarkiem nad łóżkiem szpitalnym.
Babcia z pewnością była tą cierpiącą. Tam gdzie są dwie schorowane osoby, ktoś musi być silniejszy i przejąć pozycję zdrowego. Tym silniejszym został Dziadek. Kiedy świat Babci zamknął się w granicach pokoju z telewizorem i oknem na sąsiednią kamienicę i fragment nieba, Dziadek zrozumiał jakim jest szczęściarzem mogąc codziennie rano o własnych siłach wychodzić po bułki i tę odkładaną co dzień Trybunę.
W Babci do końca dni żyła pamięć wojny, która nieodmiennie przywoływała stratę rodziców, podróż podłym wagonem na Syberię, mróz oraz brukiew, której organizm mimo głodu potem już nie przyjmował. Słyszałam poszczególne historie po kilka razy, ale za każdym pojawiało się to samo niedowierzanie, że osoba siedząca naprzeciwko mogła tyle przejść, a dzisiaj żyć jak inni z tylko swoją, osobną tragedią, ukrytą bardzo głęboko.
Im Babcia była starsza tym częściej powracało do Niej dzieciństwo. Znów była blisko rodziców, których jeszcze nie dosięgło wygnanie i mogła swobodnie biegać po wciąż nie nabrzmiałym wojną polu. Zawsze się uśmiechała na wspomnienie ukrytej w łóżku kotki czy pieczonej w ognisku kradzionej kukurydzy. Jej pamięć zataczała coraz to węższe kręgi, tak aby pod sam koniec drogi zmieścić się w drewnianym domku na końcu podolskiej wsi.
Wszystko, co we mnie najcenniejsze zawdzięczam właśnie Im. Mam im za złe tylko jedno, że podczas każdej wizyty dawali mi pieniądze. Były to drobne sumy, symboliczne, ale we mnie jako w dziecku ten gest wyrobił odruch Pawłowa, tak, że podświadomie liczyłam na nagrodę za obecność. Z wiekiem byłam coraz bardziej świadoma popełnionego wobec mnie błędu, ale nadal nie umiałam oddzielić tych dwóch spraw. Oddzieliłam dopiero po śmierci Dziadków, kiedy to pieniądze nie były mi potrzebne, a Oni tak. To jednak za wysoka cena za moją zachłanność, a może właśnie odpowiednia, jeśli to najgorsze z przewinień.

środa, 13 maja 2009

J.

J. był ze mną w jednym z najtrudniejszych momentów życia. Gdybym teraz miała wskazać, z kim byłam najbliżej przyjaźni to byłby to J.
Przyznaję, że trudno mi się odnaleźć w skrajnych relacjach towarzyskich, takich jak przyjaźń czy miłość. A to dlatego, że nigdy nie angażuję się do końca. Chyba nie umiałabym się całkowicie otworzyć przed drugą osobą, chociaż może teraz byłoby mi znacznie łatwiej niż kiedyś. Właśnie teraz, kiedy na wiele spraw mam inne spojrzenie, kiedy już trochę za mną. Wróżka powiedziała mi swego czasu, że nie mam przyjaciół na własne życzenie, bo tak naprawdę ich nie potrzebuję. Myślę, że potrzebuję, tylko nie bardzo umiem sobie znaleźć miejsce w takim układzie. Na pewno niezbędnym dla mnie jest pewien margines życia tylko dla siebie, resztę mogą zabrać inni.
Z pewnością przyjaźń ocenia się z perspektywy czasu. I nie ma znaczenia ile trwa, jak często się spotyka z daną osobą, ale czasami właśnie decyduje jedna sytuacja, jeden moment, kiedy człowiek się orientuje, że ma kogoś, na kogo może liczyć i co najważniejsze, że ta osoba była, chociaż raz, najbliżej w sensie współodczuwania.
Z J. dobraliśmy się idealnie, dwoje rozbitków płynących pod wiatr, kompletnie nie umiejących ułożyć sobie życia, ale jednocześnie potrafiących się cieszyć tym, co mają, nawet jeśli tego jest niewiele. Postawą tej znajomości zawsze była szczera rozmowa i zrozumienie, ale to chyba banalna prawda. Ale kiedy weźmie się pod uwagę chociażby roczne przerwy, to już nabiera innego wymiaru. Od bliskich ludzi chyba oczekuje się jednego-aby się nie zmieniali, stąd nawet długie nie-widzenie sprawia, że rozmowa płynie jakby ostatnie spotkanie miało miejsce wczoraj.
I jeśli ktoś powie, że miedzy kobietą a mężczyzną nie może istnieć poza erotyczny związek, to pierwsza zaprotestuję, bo może. I jest.

wtorek, 12 maja 2009

A jednak Szymborska

Wczoraj Mała Elf opowiedziała mi anegdotę. Podobno kiedyś jedna z czytelniczek zwróciła uwagę pewnej bibliotekarce, iż jest Żydówką, bo czyta Szymborską. Ja Żydówką nie jestem, a też czytam i gdybym była, pewnie też bym to robiła. Wszak pochodzenie ma tutaj najmniejsze znaczenie, dla mnie liczy się wyjątkowość poezji, "innotorowość" wobec tej, która istnieje. A co mnie zachwyca w tych wierszach? Przede wszystkim nieustające zdziwienie dziecka połączone z pochwałą bycia tu i teraz, a to wcale nie takie proste. Myśliwski w "Traktacie o łuskaniu fasoli" wspomniał, iż każdy chce żyć w innych czasach niż te, w których go rzucono, bo w swoich czasach najtrudniej jest żyć. A Szymborska wcale nie chce być gdzie indziej. Dlatego właśnie wierszem tytułowym najnowszego tomu jest "Tutaj", bo może na innych planetach jest więcej, dłużej, trwalej, ale to tutaj "wytwarza się krzesła i smutki, nożyczki, skrzypce, czułość, tranzystory...". Lubię też zapisy projekcji wydarzeń, co do których mamy pewne przesłanki, że się zdarzyły (lub dopiero nastąpią), ale nie byliśmy (będziemy) świadkami chwili. Tak jest na przykład z opisem dnia tuż po naszej śmierci "Nazajutrz bez nas" czy z "Pierwszą fotografią Hitlera", jakby rzeczywistość wymykała się spod kontroli i pozwalała poetce bezkarnie poruszać się po innych wymiarach. Bardzo ważna jest też łatwość budowania historii, prostota przekazu i pomysłowość - ta chyba najistotniejsza dla mnie. Jak chociażby w wierszu "Myśli nawiedzające mnie na ruchliwych ulicach" i refleksja nad ludzkimi twarzami, czy aby na pewno nie są powtarzalne, a jak są to przecież możemy mijać tuż obok Archimedesa czy Semiramidę. Przyznaję, że nigdy się nad tym nie zastanawiałam, aż do teraz. I od momentu przeczytania nie daje mi ta myśl spokoju. Chyba taka rolę ma pełnić poezja w życiu - zachwycać i nie dawać spokoju. Jednak...Szymborska.

niedziela, 10 maja 2009

Pajęczyna nieba

Czytała z ręki. Nie przerywałam jej, kiedy odbywała wędrówkę po miejscach, ludziach, których miałam dopiero poznać. Było tego trochę. Wyobraźnia z trudem nadążała za kolejnymi etapami mojego wciąż życia, chociaż jeszcze tak obcego. Mówiła dużo i zachłannie, chciała opowiedzieć o wszystkim, - najbliższej przyjaźni, tym jednym na całe życie, kolejnej grypie i zapaleniu spojówek.Każdy element był ważny, bo prowokował następstwo wydarzeń zwanych przecież w ostateczności losem. Starałam sie zapamiętać jak najwięcej, żeby nie przegapić, zauważyć właściwy moment, rozpoznać. Ale przecież nie mogę nie dostrzec, podobno mam na dłoni pajęczynę nieba, a ta gwarantuje ochronę i szczęście, którego nawet jeśli nie widać, to muszę wierzyć, że jest.
Potem wyciągnęła trzy karty - królową, miecz i głupca. Królowa to oczywiste - panowanie nad życiem, trzymanie steru i zawsze na cztery łapy. Miecz - powiązany z duszą zdobywcy, walka o ludzi przede wszystkim, zagarnianie ich dla siebie i zatrzymanie wartościowych na jak najdłużej. I głupiec z kolei nierozerwalnie związany z ludźmi i naiwnością wobec nich, tu należy uważać. Tyle odsłon i przestróg na kolejne lata, których co najmniej pięćdziesiąt przede mną.
Siedząc tam zastanawiałam się, jak to jest po prostu wszystko wiedzieć. Zobaczyć człowieka w dowolnym momencie życia i natychmiast zagarnąć dla siebie całą jego przeszłość i przyszłość, łącznie z zaciągniętym kredytem na samochód i upadkiem ze schodów za cztery lata. O tak, dokładnie za tyle, bo przecież widać "cztery" jak nic. Albo właśnie jak wszystko. A przecież wszystko staje się jasne w chwili śmierci. Kiedy już nie można wiedzieć więcej, następuje koniec i magiczne przejście do źródła wszechwiedzy, bo przecież jakoś należy się wybronić z popełnionych grzechów. A jak to zrobić bez świadomości kilku perspektyw i kontekstu uczynków skrzywdzonych.
A wiedzieć o wiele za dużo niż przydział na życie to nagroda czy przekleństwo? Ta myśl tłukła mi się w głowie podczas powrotu, kiedy powolnym krokiem i z wiedzą tylko na swój temat zmierzałam do już znanego celu.

środa, 6 maja 2009

Jeszcze wszystko wróci


Dzisiaj wrócił srebrny balonik, w kształcie pegaza, z nieba nad Czarną. Jedno z moich ulubionych zdjęć sprzed paru miesięcy. Balon uciekł zapewne jakiemuś dziecku i łagodnie przetaczał się po wieczornym sierpniowym niebie. A dzisiaj wrócił do mnie z osobną, niedopowiedzianą historią. Wspomnienia mają to do siebie.

wtorek, 5 maja 2009

"Najładniejsze bajki są o tym, że byliśmy mali" /Z. Herbert/

Kiedy byłam mała wydawało mi się, że dawniej świat miał tylko czarno-białe barwy. Rzeczywistość, która docierała do mnie zza szklanego ekranu musiała być prawdziwa. Wymyśliłam sobie wówczas że żyję w najlepszym momencie, że dopiero co za sprawą mi nieznaną biel i czerń rozszczepiły się na tysiące kolorów, odcieni i półodcieni. Przyszło mi do głowy, że może ja tylko to widzę i dlatego nieraz sprawdzałam dorosłych, podpytując ich z zaskoczenia i zwykle trafiali z barwami w sedno i co najdziwniejsze - nie byli zaskoczeni ich istnieniem. Zatem rozszczepienie musiało mieć miejsce dużo, dużo wcześniej. I gdyby się przemieszało i zieleń zajęłaby miejsce błękitu, też zostałoby to przyjęte bez protestu. Z czasem też zrozumiałam i przestałam pytać. Dzieciństwo chyba się kończy wraz z ostatnim zdziwieniem.

poniedziałek, 4 maja 2009

Raj


Jeśli istnieje inny niż przemierzanie długiej, wiejskiej drogi, pomiędzy rozciągającymi się w nieskończoność łanami rzepaku, a zaoraną równo ziemią. Jeśli w oddali nie ma lasu, saren wybiegających nieoczekiwanie w soczystość traw, zbłądzonego kosa nad dojrzałym zbożem. Jeśli stopy nie zapadają się lekko w nasączoną słońcem ziemię i jeśli jest zmęczenie wędrowaniem, to wyrzekam się raju. Innego przecież nie ma niż ten tu i teraz.

niedziela, 3 maja 2009

Mała Elf


Nie wiem dlaczego zwróciłam na Nią uwagę. Zwykle nie interesują mnie ludzie porządni tzw. przykładni obywatele. Niepalący, niepijący, nie udzielający się towarzysko i jeszcze kilka razy nie - zdecydowane nie.Natomiast chadzający na operetki i koncerty chórów, w dodatku niemieckich, nie interesują mnie wcale. Ona łączyła jedno i drugie, w nienaganny sobie sposób. Ale polubiłam ją od razu. Zanim została mi przedstawiona, zanim ja zostałam jej przedstawiona, zanim nawet spotkałyśmy się w jednej linii na korytarzu. I co mi się zdarza rzadko, a właściwie nie wiem czy się zdarzyło kiedykolwiek - otrzymała ode mnie największą dawkę sympatii, jaką jestem w stanie z siebie wykrzesać. A to nie jest łatwe, gdyż zwykle do ludzi podchodzę z podejrzliwością, a nie chęcią budowania więzi. Skojarzyła mi się z elfem, dlatego od razu nazwałam ją sobie Małą Elf, jako że przywołała mi piosenkę Frąckowiak. Oczywiście nie jej podtekst erotyczny, ale zapadnięcie w serce. Tak, to było sedno tej znajomości. I co najważniejsze -miała w sobie tajemnicę, czyli coś w posiadaniu czego jest coraz mniej ludzi. Elf istotnie jest niewielka i chociaż nie wygląda - przekroczyła czterdziestkę. Stąd pewnie Jej nieufność i być może pobłażliwość w stosunku do nowej osoby, bo co też ja mogę wiedzieć o świecie i ludziach. Pewnie niewiele. To niewiele jednak wystarcza na szybką i zwykle celną ocenę. Mała Elf na pierwszy rzut oka okazała się bystra, zdystansowana do siebie i rzeczywistości, co dawało jej w środowisku dużą przewagę. Wytwarzała, bowiem między sobą, a drugim człowiekiem coś na kształt ściany, przez którą trudno było się przebić. Kurtuazyjna, miła rozmowa - owszem, ale na coś więcej, coś co pozwalałoby zajrzeć nieco głębiej w duszę - trzeba się liczyć z trudnościami. Pozostaje zatem zbieranie strzępów informacji i układanie ich w całość, takie puzzle z tematem "człowiek". Mała Elf ma niewiele swojego życia, mnóstwo czasu poświęca innym. Ale to chyba wybór. Pół-wybór, pół-ucieczka od pustego domu, w którym nawet samotnicy z przekonania, czasami czują się zbyt osobni. Ale Mała Elf poddaje się bardzo rzadko, właściwie wcale. Na zewnątrz trzyma fason i pielęgnuje stalowy charakter dziewczyny z gór, która po prostu musi być silna. Podobno ma zdolności manualne - umie zrobić patchworkową narzutę i uszyć kostium Piotrusia Pana. Potrafi dużo więcej, ale się boi, co ewidentnie kłóci się z Jej pochodzeniem. Płynie w niej przecież niemiecko-rumuńska krew. I w żadnej z nich nie ma strachu. Na szczęście nie poddała się miejscu i ludziom, stąd dryfuje sobie spokojnie obok, zupełnie niezależna i samoswoja. Wielokrotnie zastanawiałam się ile w Niej tej niemieckiej dyscypliny, a ile bałkańskiej wolności i co wygrywa w ostatecznym starciu. Coraz częściej dochodzę do wniosku, że dyscyplina. Bo swoboda, której ma w sobie dużo, a właściwie chyba cała jest wolnością, nadal pozostaje w ścisłych granicach Jej świata. I kwintesencją tej osobowości jest właśnie wolność zdyscyplinowana - nic bardziej odpowiadającego Jej istocie chyba nie ma. Ale szaleństwo, zachłystywanie się życiem też muszą gdzieś istnieć, tylko bardzo głęboko schowane. Może kiedyś w tej ścianie znajdzie się słabszy punkt; w końcu nawet u Herberta za sto, dwieście lat będzie małe okienko.

"Tatarak"

Całkiem niezły film. Bałam się trochę, bo dla mnie Wajda jako konstruktywny reżyser już dawno się skończył, z kolei Krystyna Janda jest stworzona do ról kobiet na zakręcie, w pozostałych bywa różnie. Ale po świetnym - "Parę osób mały czas" nabrałam ponownej wiary w Jej pasję i możliwości. "Tatarak" trudny. Kompilacja trzech tekstów: Iwaszkiewicza, Maraia oraz zapisków Jandy. Trójgłos, który momentami się rozpadał, ale zasadniczo nie wypadło to najgorzej. Bardzo spodobało mi się połączenie czterech perspektyw: filmowej, teatralnej (osobiste wyznania Jandy), fragmentów z planu, które momentami były niezbędne dla ogarnięcia całej akcji (chociażby próba zrozumienia Iwaszkiewicza i tego, dlaczego uczynił tatarak bohaterem swego opowiadania) oraz jednego ujęcia wybiegnięcia poza plan, ale także z udziałem kamery - ta scena akurat nie była konieczna, ale też nie ingerowała negatywnie w całość, może troszkę zbyt powiało melodramatem. Monodram w filmie rozegrany mistrzowsko - w zaciemnionym pokoju, odwróceniem od kamery, minimalnymi środkami wyrazu, został ukazany cały dramat bez przekroczenia granicy sentymentalizmu czy uteatralnienia. O ile w przypadku śmierci taka granica istnieje. Iwaszkiewicz też dograny do końca. Osnuty wokół słów, iż życie szybko przechodzi w śmierć (podstawowy podział znaczeń, ale występują też inne młodość-starość, uczucie-szkiełko i oko). Bardzo dobrze zarysowana obojętność i mechaniczność zawodowa lekarza w stosunku do swojej żony, która już dawno przestała nią być, stając się obiektem badań. I jakby podskórna chęć jeszcze zaczepienia się życia wyrażona w spotkaniach z młodym chłopcem, który ostatecznie umiera wcześniej od cierpiącej na zaawansowany nowotwór płuc bohaterki Iwaszkiewicza. Dwie śmierci, które zbiegły się w "Tataraku" - ta nagła nieoczekiwana i ta poprzedzona długą chorobą ukazały wielowymiarowość życia, jednocześnie odbierając bohaterkom wszystko. Bardzo spodobała mi się scena z piłką która wracała w dawno nie otwieranym pokoju synów, którzy polegli w Powstaniu Warszawskim. Był to jakby znak zmiany, zmiany na lepsze. A także deszcz, który pojawia się podczas sceny ucieczki z planu i trwa w ostatnim akcie monodramu. W tym obrazie nie ma elementów zbędnych, wszystko gra, na wszystko trzeba zwrócić uwagę. Dobrze, że ten film powstał.

sobota, 2 maja 2009

Sarna

Czasami nie cierpię siebie jako człowieka. Za wygodę, rozpanoszenie w świecie, słowem - egoizm. Kiedyś wracałam pociągiem, tuż przed stacją docelową - Opolem, maszyna zatrzymała się nagłym szarpnięciem w szczerym polu. Ogromne poruszenie wśród pasażerów, w końcu spóźnienie, ciemno, zimno, za miedzą dom a tu trzeba tkwić i nie wiadomo jak długo. Okazało się, że pod koła wpadła sarna. Żyła. Ale to nikogo nie obchodziło. Zatrzymał się pociąg. Stoi. Coś trzeba z tym zrobić. Podjęto zatem próbę przejechania po ciele zwierzęcia, ostrego szarpnięcia do przodu - a nuż pójdzie. Kilkakrotne ostre wyrywanie nie przyniosło żadnego rezultatu, może tylko dodatkowy odgłos łamanych kości, na który raczej nikt w tym zamieszaniu nie zwrócił uwagi. Zwierzę wciąż żyło, o czym przekonywał mnie dziwny skowyt dobiegający z zewnątrz. Konduktorzy próbowali coś podważać, był nawet pomysł odczepienia wagonu, ale ostatecznie stanęło na wezwaniu dodatkowej lokomotywy, która ma pociągnąć cały skład i tym samym uwolnić koła z doczepionego ciała. Ja także byłam zła, bo spore spóźnienie, głód, jutro do pracy na siódmą, więc pewnie krótki sen. Ani przez moment nie pomyślałam o tym, że nie ja, ani nikt z pociągu nie jest w tragicznej sytuacji, że prawdziwy dramat rozgrywa się obok. Ta myśl powróciła dopiero gdy dotarłam do domu, wcale nie tak późno i wcale nie taka głodna. A wspomnienie podróży i tak nie pozwoliło mi zasnąć do rana. O czym mogła myśleć sarna, kiedy leżała tam pod kołami z pogruchotanymi kośćmi i porwanym ciałem? O stadzie z którego uciekała albo do którego spieszyła, o łące, smaku trawy...Zwierzęta ponoć są pozbawione wyobraźni, ale przecież stado, trawa...są, więc to nie wyobraźnia, lecz pamięć, a tę mają doskonałą. Być może w jej głowie pulsowała tylko czarna plama, a może właśnie łąka w najdojrzalszym dniu lata. Czasami odnoszę wrażenie, że zwierzęta wiedzą więcej od nas, że czują podskórnie intencje człowieka. I wybaczają. Ot tak bez zastanowienia i kalkulowania zysków i strat. Ona pewnie też wybaczyła ludziom tę złość na spóźnienie. Ilekroć myślę o tym, że tej nocy moja obojętność mogła zostać mi odpuszczona, czuję wstyd. O tyle większy wobec czystego sumieniem zwierzęcia, niż nawet najbliższego człowieka, który przecież jest stworzony do popełniania błędów. I widzę ją w tym polu, z utkwionym we mnie wzrokiem i z zapasem oddechów na dużo za długą drogę.

Tęcza


Towarzyszyła mi w podróży ze Strzelec Opolskich do Opola. Namalowana na szybie pociągu. Właściwie wyrwany fragment z rozżarzonej planety Wenus, otoczony cieniutką niebieską linią, co wspólnie utworzyło coś na kształt tęczy. Była i cieniem, który pozwalał mi na czytanie w pełnym słońcu, wdzierającym się do wnętrza pociągu. I czymś, co przyciągało mój wzrok, gdy oderwany od zadrukowanych drobnym maczkiem kartek szukał wytchnienia. Myślałam także o autorze tego spray'owego dzieła. Zapewne nastoletnim, znudzonym podróżą i ożywionym którymś z kolei Dębowym mocnym pasażerem, a może właśnie porządnym człowiekiem, który raz postanowił zrobić coś szalonego i wymyślił sobie tęczę na szkle malowaną...tak właśnie zrodził się strumień możliwości i przypuszczeń, który podobno zwie się wyobraźnią. A wszystkiemu winna kolorowa plama na jednym z kilkudziesięciu okien pociągu osobowego, plama w której ja dostrzegłam akurat tęczę. Chyba na zawsze zostaje w nas odczarowywanie obłoków - zabawa z dzieciństwa polegająca na odkrywaniu w chmurach innych kształtów, a nawet całych krajobrazów. Widzimy, chcemy zobaczyć, jest - ulotne i prawdziwe.

Bocian

Zobaczyłam go przypadkiem. Jak zwykle szłam szybko, za szybko na spacer. Ale taką już mam naturę, że wszystko robię szybko, nieokreślony bliżej pęd życia. Był piękny dzień. Wiosna w pełni rozpraszała mój wzrok. I nagle on. Pośrodku zieleni na podmokłym, błotnistym wycinku świata. Stał dumnie na jednej nodze; od razu skojarzył mi się z kreskówkowym wcieleniem bociana, w podtekście zapewne czekającym na żabę. Ale ten był spokojny, całkowicie wkomponowany w krajobraz, jak gdyby i on i przestrzeń nie mogli istnieć osobno. Stałam zatem i patrzyłam. Tak samo nieruchomo, ale już oddzielnie. Jako człowiek nie pasowałam tam. Drobny mój ruch wprowadziłby niezłe zamieszanie. Orientując się, że lada moment on mnie zobaczy - oddaliłam się najciszej jak umiałam. Uznałam to wydarzenie za ważne, zatem powiedziałam o tym napotkanym chwilę później znajomym z pracy. Padły słowa o dobrej wróżbie, czyli rychłym macierzyństwie, które ja przyjęłam z półuśmiechem. Była też niewzruszona Ewa - "no gdybyś zobaczyła latającego koalę, o to byłoby coś...". Zatem ten bocian to nie było coś, a skoro nie było coś, to było nic - posługując się logicznym równaniem. Mogłam przecież nie zwrócić uwagi, spojrzeć akurat w inną stronę. Przejść za wcześnie, lub za późno. Ale przechodziłam w czasie bociana i jego skupienia, które pozwoliło mi na moment się zatrzymać z za szybkiego marszu. Tylko tyle.