czwartek, 30 lipca 2009

Nadwrażliwość

Nadwrażliwość - nieprawidłowa reakcja uczulonego wcześniej organizmu na powtórne zetknięcie z antygenem. W jej wyniku może dochodzić do bardzo silnej odpowiedzi, zarówno typu komórkowego, jak i humoralnego, a w krańcowych wypadkach nawet do niszczenia własnych komórek.

/z Wikipedii/

A jeśli antygenem jest człowiek (zważywszy, iż "życie jest formą istnienia białka") to jak bardzo silną reakcję ciało przetrzyma nim doprowadzi się do autodestrukcji. Ile bezsennych nocy, wódki i serca w podwyższonym stanie gotowości. I ten strach o czwartej nad ranem, czy było warto. A co z duszą, która przecież tylko dla kogoś, bo co człowiekowi po czymś, co nie wiadomo ile warte.
Nadwrażliwość jest chorobą nieuleczalną, postępującą w zastraszającym tempie, z uwagi na brak leków i odpowiednio wykwalifikowanych specjalistów. Jest przekleństwem i błogosławieństwem zarazem, bo tylko dzięki niej ten świt w Zakopanem tak intensywny i równie intensywne odrzucenie, bo na co komu dziś odczuwanie świata, który przecież oczywisty i skończony, jak noc umykająca uwadze temu, kto zasnął zbyt wcześnie.

wtorek, 28 lipca 2009

Dobra śmierć

Dzisiaj zobaczyłam martwego gołębia. Leżał na jezdni, chyba ktoś go przejechał. Zwierzę miało rozerwany brzuch, a z niego wysypywały się ziarna grochu. Całe mnóstwo. Wyglądało to jak rozpruta maskotka, z której wypadły watowane kulki. Zupełnie niegroźnie, spokojnie, bez negatywnych emocji. Śmierć czegoś, co nigdy nie żyło. Właściwie nie śmierć, tylko zepsucie się zabawki. A przecież on był. Był.

sobota, 25 lipca 2009

Ludzie...

anteny
bluszcze
chimery
drogowskazy
elfy
fantasmagorie
gronostaje
huśtawki
igły
jaskółki
kamienie
lustra
łotr(z)y(ce)
marionetki
nietoperze
origami (tych lubię najbardziej)
pestki
rakiety
spadochrony
trapezy
uwodziciele
wehikuły
zagadki (o!, tych także)

...ludzie.

piątek, 24 lipca 2009

Pauza



(pierwsze zdjęcie, źródło: www.sinead-oconnor.com)

Bywa taki stan nicniemyślenia, stan najpiękniejszy z możliwych. Kiedy tylko "Sean Nos Nua" przepływa przeze mnie, za barierką balkonu jedynie jakże potrzebny, kiczowaty zachód słońca nad miastem, które przecież daleko. I nic więcej, nic więcej, tylko ta czysta kartka, która wcale nie chce być zapisaną.

czwartek, 23 lipca 2009

"To już końcóweczka..."

Tym razem o filmie "Jeszcze nie wieczór" Jacka Bławuta.
Film trudny, nie w sensie treści, ale przekazu, gdyż obnaża starość w sposób bezwzględny. W Domu Aktora Weterana w Skolimowie, gdzie rytm wyznaczają przyjeżdżające i odjeżdżające karetki, pojawia się nowy mieszkaniec - Jerzy (Jan Nowicki), który próbuje walczyć o godność swoją i pozostałych pensjonariuszy. Dla mnie całość była dramatycznym pytaniem, czy można uniknąć odbioru siebie - starego człowieka jako karykatury tego, kim się było w młodości. Tutaj w grę wchodzą dwie perspektywy - życiowa i sceniczna, bo w końcu mamy do czynienia z aktorami, a ten zawód warunkuje istnienie widza. I tu właśnie pojawia się problem, jak pokonać fizyczność, a co za tym idzie niedołężność i ukazać swoją wielkość, która przecież jest. I kto potrafi świadczyć lepiej o swojej wartości niż sam człowiek. Dobry aktor na zawsze pozostaje dobrym aktorem, tylko z czasem może to przestać być dostrzegalne, bo uwagę odwraca ciało, które zaczyna wymykać się "właścicielowi" spod kontroli. To sedno fabuły. I odpowiedź na zadane pytanie najtrudniejsza z możliwych.
Bardzo podobało mi się oparcie akcji na antynomiach, młodość-starość oraz wielka sztuka i miałka "sztuka"współczesna (której symbolem są chociażby tatuaże, jakie nosi jeden z pracowników Domu Aktora). I tutaj istotne słowa wypowiadane przez Jerzego - "dzisiaj być aktorem to wstyd", tym dziwniejsze, że mówi je człowiek, który usiłuje biec za tą młodością (i tym samym współczesną kulturą) co sił i bardzo ważny moment na scenie, kiedy dociera do niego, że do tego nowego świata już nie należy. Kult młodości istnieje także w Domu, gdyż aktorzy otaczają się zdjęciami upamiętniającymi ich wizerunki z czasów świetności, żyją wspomnieniami , gdyż przyszłość jest niepewna, a teraźniejszość wlecze się jak letnie popołudnie.
Jerzy stara się przekonać swoich współtowarzyszy, iż "aktor zaczyna się wtedy, gdy się kończy" i zarządza wspólne wystawienie "Fausta"w pobliskim więzieniu. Do dyspozycji ma fantastyczny materiał w postaci chociażby Niny Andrycz czy Ireny Kwiatkowskiej, które w "Jeszcze nie wieczór" grały same siebie. Nie bez znaczenia są też role: Barbary (Danuta Szaflarska), Róży (Beata Tyszkiewicz) czy Nostradamusa (Roman Kłosowski). Przedstawienie zostaje okupione dużym upokorzeniem, ale chyba jeszcze większym wysiłkiem, a finał...finał niech każdy oceni swoją miarą, którą w przypadku takiego tematu należy dobierać bardzo skrupulatnie. Za podpowiedź niech posłuży przewrotny jednak tytuł filmu.

Przystanek


Przyleciał przedwczoraj na mój balkon. Miał obrączkę, więc był czyjś; o ile zwierzęta, podobnie jak ludzie, mogą należeć do kogokolwiek poza sobą. Ale ten znał przynajmniej drogę do domu. A to już naprawdę wiele. Widać było, że kontakt z człowiekiem to jego codzienność. W ogóle się nie bał. Obserwowałam go przez dłuższą chwilę, a potem...potem pomyślałam jak człowiek, że na pewno jest głodny, lub chociaż spragniony. W końcu przedburzowe, lipcowe powietrze, a on utrudzony lotem. Dlatego też szybko pokruszyłam chleb i wystawiłam spodek z wodą. I czekałam. On też czekał, ale nie na to, co ja w pośpiechu i w swoim ludzkim przekonaniu, przygotowałam. On przeczekiwał zmęczenie, odpoczywał. Po dwóch godzinach nagle zniknął. Chyba szczęśliwy, że nie został spłoszony. Nie wiem jak długa droga go czekała, ale jak każdy potrzebował chwili ciszy, z daleka od gwaru miasta, akurat pod moim dachem. Przystanek w podróży dokądkolwiek.

niedziela, 19 lipca 2009

Lato



Siedzę na balkonie. Dosięga mnie zapach łagodnie parzonej kawy, sygnał rozpoczęcia wieczornej biesiady, spotkań i przedsmaku nocnych rozmów Polaków. Trochę jak w reklamie, więcej jak w życiu. Zapach kawy wydobywający się zza okien, to dla mnie jeden z wielu zapachów lata. Tych, które wracają zawsze i bezpiecznie rozgaszczają się na kilka miesięcy. A lato pachnie dyskretnie. W przeciwieństwie do ostrej zimy, leniwej jesieni czy zachłannej wiosny. Lato osnuwa świat pajęczyną i zamyka w ciepłym kokonie z waty cukrowej. Lato pachnie dzieciństwem i wyprawami nad rzekę. Pierwszym latawcem i pierwszym upadkiem z drzewa. Tego zapachu nie da się pomylić z żadnym innym. I wszystko mu się poddaje - muśnięta słońcem pszenica, starta w pył ziemia, nawet motyle zachłyśnięte lepkim powietrzem są inne. Dla mnie lato to pora wędrowania najdalej od miast. Kiedy oczy bolą od błękitu, stopy przeskakują kłujące źdźbła traw, a we włosy wplątują się owady - wiem, że jestem i że nic więcej mi nie potrzeba. Chyba, że permanentnego trwania, w którym najlepszy jednak wiatr.

sobota, 18 lipca 2009

Rozmowa z Cieniem


Cień pozostaje zawsze w cieniu. Choć ma wyraźnie zarysowany kształt, to zawsze to kształt obcy. Mój, czy chce, czy nie - jest kobietą, w rodzaju męskim na dodatek. Niby drugorzędny, mało znaczący, zbędny, ale bardziej przebiegły niż jego trójwymiarowy właściciel. Porusza się doskonale przodem do tyłu i pionowo w poziomie. Żyje tylko w Słońcu. A nam Księżyc i Noc świecą. Nas się ima wiatr, dosięga piorun. Naszą odpowiedzią jedynie słowa, z których większość zbędna. Rozmowa z Cieniem zawsze milcząca i zawsze urwana w pół chmury przepływającej tuż przed promieniem.

środa, 15 lipca 2009

Co nam ten rok zabierze...

Wczoraj odszedł Zbigniew Zapasiewicz...ten rok zbiera naprawdę duże żniwo i to w samych diamentach. Bilans dramatycznie leci w dół, a końca zbiorów nie widać. A kiedy straty przewyższają zyski, trzeba coś zrobić. Niech ten rok już się skończy. A przynajmniej niech spokojnie da nam dotrwać do grudnia.

Na dobranoc

-Gdzie mieszkają pasikoniki, takie na niby? Tym pytaniem Klusek obudził bladym świtem Małą Elf. Elf nie namyślając się zbyt długo odparła - w dziupli. Ale przecież wszystkie dzieci wiedzą, że to nieprawda, a Klusek ma cale trzy lata i nie da się nabrać na jakąś dziuplę. W końcu dziupla jest prawdziwa, a pasikonik na niby - nie. Od razu wyjaśnię, że to zagubiona mała, gumowa figurka, która od razu stała się najukochańszą na świecie. Zupełnie niespodziewanie, bo Mała Elf, jak każdy dorosły pomyślała, że będzie to miła nagroda za grzeczność. Mały, tani prezent na chwilę. Ale dzieci, dopóki nie rozwiną skrzydeł i nie wzlecą ponad oczywistość, dopóki nie zaczną kalkulować - myślą inaczej. Trudno mi, także dorosłemu, określić dokładnie jak, ale inaczej czyli - po prostu. Istnieje coś co mi się podoba, coś co lubię, a jeszcze na dodatek TO jest moje, więc jestem szczęśliwy. Poza tym nieczęsto dostaje się pasikoniki, dużo łatwiej o misie czy ciężarówki, więc tym bardziej należy mu się uwaga. No i właśnie coś, co zostało oddane Kluskowi pod opiekę nagle zaginęło na wielkim placu zabaw w morzu piasku. Bo przecież jak się jest trzylatkiem, to wszystko jest duże. I po czasie pogodzenia się ze stratą przyszedł czas refleksji. Bo jeśli nie ma go tutaj, to gdzie jest? Gdzie przebywają wszystkie zagubione zabawki? Ja pomyślałam o niby-lesie, bo czy można sobie wyobrazić lepsze miejsce dla niby-pasikonika jak właśnie niby-las. Ale to też chyba by Małego nie przekonało. Dlatego jednak sądzę, że zabawki i nie tylko one, gubią się po to aby się odnaleźć. Niekoniecznie od razu, niekoniecznie tej samej osobie, ale we właściwym czasie. Wszystko wróci, pasikonik jako pasikonik innemu dziecku, pasikonik jako rycerz - Kluskowi i znów będzie ta najpierwsza radość wobec nowego i najukochańszego prezentu.

sobota, 11 lipca 2009

Jasminum

Zastanawiam się jak bardzo uzależnieni jesteśmy od zapachu. Wystarczy podmuch wiatru niosący woń palonych liści, a wraca tamta droga do liceum, podczas jednego z listopadowych poranków i ten sam strach przed lekcją geografii. Idąc ulicą nieraz zdarzyło mi się obejrzeć za mężczyzną, który pachniał zielonym Str8-em zmieszanym z czerwonym posmakiem Pall Mall-i. Tak pachniał tylko M. Zapach Małej Elf, z kolei, jest intensywny, jakby wyznaczała za jego pomocą granice swojego terytorium. I wczoraj jak stałam pośrodku pogrzebu, sto kilometrów stąd, otoczyła mnie znajoma woń. Nie miało znaczenia, że to obca kobieta, stojąca obok. I tak poczułam się bezpiecznie, jako, że perfumy zostały skojarzone momentalnie z pierwszą Właścicielką i to z Nią zostaną na zawsze. Nie wiem, co to za zapach, ale wiem, że jest dobry. Podobnie jak tamten - wody toaletowej i papierosów. Jest wiele takich - naftaliny, którą pachniała Babcia, G. Sabatini, noszonej przez Magdę, czy mandarynek, którymi przesiąknięte było dzieciństwo.
Są też złe zapachy: migrenowa woń benzyny, czy wody po goleniu Adidas, która przypomina A., a o którym wolałabym zapomnieć. Ale zapachy są bezlitosne.
Niewątpliwie najczulszą oazą różnorodnych zapachów było dzieciństwo. Może dlatego, że wówczas wszystko takie pierwsze i niektóre wonie chciało się najintensywniej zatrzymać, alby nie zapomnieć. Tak pachniały śliwki, papierówki, stare klatki schodowe, deszcz, lato. Dzisiaj to wszystko oczywiste, ale nawet na najbardziej znany zapach kompotu, wydobywający się z obcego okna, zdarza nam się odwrócić na kilkanaście lat wstecz. Deja vu nie istnieje bez deja senti.

poniedziałek, 6 lipca 2009

A może byśmy tak, najmilszy, wpadli na dzień do...Sandomierza?


Droga do Sandomierza, to podróż przez małe miasteczka przeplatane dużymi fragmentami zieleni, przekładanymi na przemian, wyblakłymi na słońcu, polami. Typowy polski krajobraz. Wiele miejscowości zatrzymało się kilkanaście lat wstecz, niektóre może więcej. Świadczą o tym osadzone w kurzu ulicznym GS-y i mleczarnie z dawnymi szyldami. Tylko gdzieniegdzie Cyfrowe Studio Fotograficzne, jak kolorowe zdjęcie zaplątane w czarno-białym albumie. Gawrony krążą nad ściętymi lipcowym upałem kłosami zbóż, z których lada moment wysypie się ziarno. Powietrze jak miód, w którym bezpiecznie tkwią półsenne owady. Letni spokój zwykle nie wróży katastrofy. Ludzie na polach przerzucają snopy siana. Dla nich czas się zatrzymał, albo inaczej - zatoczył koło osadzając bezpiecznie w porze zbiorów.
Sam Sandomierz niezwykle urokliwy. Skromne, nieduże miasto z Wielką Historią po prawej stronie. Przypominają o niej mury obronne, zamki i inne pozostałości po czasach, co do których musimy wierzyć, że były. Niskie zabudowania, zachowana stara architektura sprawiają, że człowiek czuje się tu bezpiecznie i łagodnie zanurza się w przeszłość. A tej więcej niż teraźniejszości. Miasto opasuje prawostronnie Wisła, która przylega dokładnie do granic i osadza całość w spokojnej niszy. Podobno układ Sandomierza nie zmienił się od czasów średniowiecznych, tym bardziej miło, że istnieją jeszcze zakątki, gdzie człowiek nie poprzestawiał wszystkiego, tylko i wyłącznie dla odmiennego poczucia estetyki. Zachwycają królestwa przyrody, jak Wąwóz Królowej Jadwigi z dębem rosnącym korzeniami w niebo i zielenią, która otacza i zamyka w sobie wędrujących; czy Góry Pieprzowe aż proszące się o wizytę.
Stare kamienice, poustawiane równo wzdłuż wąskich uliczek, sprawiają, że miasto wygląda z góry jak zbudowane z klocków w starym stylu. Mała zapomniana szkatułka, która po otwarciu wysypuje skarby schowane dawno, dawno temu, czekające na właściwego odkrywcę.

czwartek, 2 lipca 2009

Truskawkowy smak Dukli

Wróciłam właśnie z kina - "Wino truskawkowe" na podstawie prozy Stasiuka. Skusiły mnie recenzje - bardzo różne, ale ogólnie sytuujące film w kategorii "dobry". Moim zdaniem zasługuje na nieco więcej, niż dobrze.
Przede wszystkim doskonale wyważony ciężar atmosfery małego miasteczka. Przy takiej treści, gdzie bohaterowie są głęboko osadzeni w tzw. nizinach społecznych, gdzie nawet drzewa rosną krzywo, a wrony zawracają - łatwo o przesadę. A tutaj akcja płynie wartko. Duża w tym zasługa tytułowego wina truskawkowego, które dla mieszkańców Dukli jest małą oazą szczęścia, które trwa tak długo, jak długo sączy się mętnoczerwony płyn. Wino jest nagrodą za każdy odpracowany dzień, nawet jeśli ta praca to łatanie kaloszy czy zbieranie drewna. Praca nadaje rytm kolejnym dniom, wino ten rytm zamienia w melodię. Wino truskawkowe brzmi egzotycznie i stanowi, jak sądzę, antytezę dla monotonnego i szarego świata przedstawionego przez Stasiuka. Lekkości dodaje także obecność Lubicy (stasiukowej Maryśki, w tej roli Zuzana Fialova), dukielskiego anioła skrojonego dokładnie na miarę tej społeczności. Anioł w krótkiej zwiewnej sukience i w tenisówkach przetacza się łagodnie przez koleje losu niemal wszystkich bohaterów i zostawia w nich trwały ślad. Bo ona jest "stamtąd", więc jest inna, co daje się zauważyć na pierwszy rzut oka. Nie pasuje do tych ludzi, a jednak jest im szaleńczo potrzebna, chociażby do tego,a by mieli o czym marzyć. I nawet kiedy anioł traci niewinność i znika biały strój, to nadal w świadomości otaczających ją mężczyzn pozostaje tamtą dziewczyną tańczącą w barze. O dawnej wolności przypominają motyle, którymi Lubica się otacza i które pozwalają jej wierzyć w odzyskanie tego, co utracone.
A ludzie żyją tam w myśl, wspomnianej przez Stasiuka, brzytwy Ockhama, której idea głosi, aby nie mnożyć bytów ponad konieczność. Zatem wszystkiego jest tyle ile potrzeba. Każdy ma swój mały fragment przestrzeni urządzonej w jakiś tam sposób i sobie spokojnie trwa w tej rzeczywistości. A ta jest mała, bo głównie ograniczona do tego, co jest tu i teraz. Przeszłość wraca rzadko i bardzo fragmentarycznie. Przyszłości nie ma.
Niesamowicie urzekł mnie fragment, kiedy jeden z bohaterów - Lewandowski, mówi do opłakującego stratę ukochanej - "trzeba żyć, trzeba żyć". Zadziwiające jest to, iż Lewandowski, patrząc z obiektywnej perspektywy, właściwie nie żyje. Zbiera drewno, zasypia przy filmach pornograficznych, które mają być odskocznią od myśli o zmarłej żonie. Ale to on wygłasza jedne z najważniejszych słów, które padają w filmie.
Jabłoński wybrał z "Opowieści galicyjskich" samą esencję, dodał nieco magii, odkrył parę tajemnic, które przemilczał Stasiuk i stworzył bardzo dobrą opowieść o po PGR-owskich, okaleczonych ludziach. Piękną oprawę muzyczną stworzył Michał Lorenc, no ale to nazwisko mówi samo za siebie.
Ogromna pochwała należy się za dobór aktorów, świetnie spisali się: Lech Łotocki ( w roli Lewandowskiego), Jiri Machacek (główny bohater, obserwator - Andrzej ) Mieczysław Grąbka (w roli sierżanta), Jerzy Radziwiłowicz (ksiądz) oraz Marian Dziędziel (Kościejny). Poprawna rola, chociaż tym razem mało wyrazista, Macieja Stuhra.
Jeden minus za żart reżyserski w postaci "znaku z góry" i zakwitnięcia obumarłej rośliny. Nawet jeśli żart, to można wybaczyć sztuczność, ale nie należy zakłócać w ten sposób dobrej akcji. Niedopowiedzenie zwykle jest cenniejsze od przegadania.

Żaba

Przyłapana tuż po wyjściu z ukrycia,na kamiennych schodach. Wynurzyła się z zieleni i była widoczna jak na dłoni i w tej dłoni spokojnie dała się zamknąć. Dokładnie ogrzana słońcem, przez co szorstkość zieleni jej ciała dawała się odczuć tym bardziej. Oddychała całym ciałem, właściwie przez tych kilka minut zamieniła się w oddech. Skóra pulsowała ze strachu, zagubienia, oderwania od ziemi. Precyzyjnie wczepiała się w dłoń drobnymi łapkami, które z łatwością dopasowują się do nawet najbardziej dziwnego podłoża. I te oczy, zielone, które trudno ogarnąć tylko ludzkim wzrokiem.
Kiedy ją wypuściłam, zachłannie rzuciła się do ucieczki. W zieloność, powietrze, dużo większy ale pewnie bardziej przewidywalny świat. Jeszcze chwilę patrzyłam, zanim nie stopiła się z trawą na dobre i nie zniknęła za wąską linią wzniesienia.