Zjawiają się przypadkiem. Nie ma w nich lasu, raczej nostalgia głębokich jezior. Do złudzenia przypominają ludzi, chociaż nigdy nimi nie są. Jest w nich ucieczka lamparta i strach polnej myszy, dlatego rzadko bywają blisko. Idą szybko, można ich nie zauważyć, ale wtedy zgubisz nie tylko siebie. Częściej przynoszą w darze porwany sen, niż szczęście. Szczęściu nie ufają, bo oślepia nawet niewidomego. Dlatego właśnie chodzą ze spuszczoną głową. Nie mają skrzydeł ani zapachu, chociaż go rozsiewają. Ich skóra nie przyjmuje niczego poza samą sobą, przez co dryfująca na powierzchni woń późnych wrzosów, czy imbirowego ciasta, daje się we znaki tym bardziej. Jeśli poczujesz na twarzy chłodną woń jedwabiu, właśnie się z nimi minąłeś. To ci wystarczy, by podjąć decyzję o powrocie. Odtąd już zawsze będziesz zmierzał właściwym szlakiem, pomiędzy rozstąpionymi nawałnicami.
Obraz: Nils Bloomer
wszelkie skojarzenia - zdarzeń, miejsc, osób - z rzeczywistymi, są jak najbardziej uzasadnione
poniedziałek, 30 listopada 2009
sobota, 28 listopada 2009
Dwie pomarańcze
Król się rodził
Na odludnym ołtarzu górskiego kościółka
Kolorowe postacie
Cesarskim cięciem scyzoryka
Zaludniły zimowy wieczór
Tuż za oknem
Wtulając dłonie w chustę
Szecherezada odchodziła w tę jedną noc
Domkniętej opowieści
Nikt nie zauważył że stało się już
Na szklanym ekranie nie tańczyła
Pierwsza gwiazdka
Więc starym zwyczajem zadzieraliśmy głowy
Oddechami rozhuśtując firankę
Wtedy ojciec przyniósł dwie pomarańcze
Dla niego Bóg się rodził
Już czterdzieści razy
Mimo to biegł
- To dla dzieci - powiedział
Zabawki w tym roku rosły za
Wysoko
Matka zdjęła z choinki
Całodniowe zniecierpliwienie
I zaprosiła do stołu
Dwie pomarańcze
Zza szyby przedwojennego sekretarzyka
"Mirra"
Rozrzedzały półmrok
Soczystym zapachem Tajemnicy
środa, 25 listopada 2009
Kamyk
Miała niebieskie podkolanówki
I bardzo chude ręce
Podnosiła mnie do słońca i patrzyła
Jakby promień przeszywał wnętrze
Rozświetlając wszystkie korytarze
Z których każdy prowadzi do celu
Teraz dziewczynka
Z dopowiedzianą twarzą staruszki
Pewnie jest po mojej stronie
Najdotkliwszą jest pamięć rzeki
O suchych kroplach
Dotyk jej skóry jak usta spragnionego
Szorstki i zachłanny
Jest też pamięć podeszwy
Skórzanego sandała
I mokasynów Gucci
Tak daleka od muśnięcia łapy psa
Która biegnie bo ma dokąd
Degustacja świata wypada marnie
Przypomina gumę do żucia z przyklejoną do blatu biurka
Wyblakłą historią
Tylko ta pamięć
Krótka jak osobność włókien
Nim nazwą je dywanem
Tutaj wszystko zgodnie z planem
Nawet zmarszczki
Którymi kiedyś przechadzał się deszcz
fot. www.nationalgeographic.pl
poniedziałek, 23 listopada 2009
Piekło
Tak więc nie było tam ognia
Jak wszyscy myśleli
Szatkującego przestrzeń
Na kręgi
Nie było grzeszników
Ani świętych
Pokutujących za niewinność
Nawet tamtejsza rzeka
To nic więcej jak rzeka
Pytasz zatem co było
Zwykłe popołudnie
Winogrona dojrzewały za oknem
W roztopionym maśle grzęzła mucha
Pamiętam też że rozciąłem sobie palec
O jeszcze tępy nóż
-Naostrz go - powiedziała przed wyjściem
Potem był telefon
I garść ziemi
W której musiałem zmieścić
To czego nie zdążyłem dać inaczej
Ścieżka też była zwykła
Skrojona na miarę
Zwężona do jednych ramion
I pomniejszona o jutro
Jak wszyscy myśleli
Szatkującego przestrzeń
Na kręgi
Nie było grzeszników
Ani świętych
Pokutujących za niewinność
Nawet tamtejsza rzeka
To nic więcej jak rzeka
Pytasz zatem co było
Zwykłe popołudnie
Winogrona dojrzewały za oknem
W roztopionym maśle grzęzła mucha
Pamiętam też że rozciąłem sobie palec
O jeszcze tępy nóż
-Naostrz go - powiedziała przed wyjściem
Potem był telefon
I garść ziemi
W której musiałem zmieścić
To czego nie zdążyłem dać inaczej
Ścieżka też była zwykła
Skrojona na miarę
Zwężona do jednych ramion
I pomniejszona o jutro
niedziela, 22 listopada 2009
Odnalezione...
Właśnie znalazłam swoje wiersze z liceum. Sama jestem zdziwiona jak długo nie pisałam - dziewięć lat. Jak widać, można bez tego żyć, ale prawda jest taka, że jak się człowiek od czegoś odwróci, to potem trudno zacząć od nowa.
Wiersze różne, przeważnie naszpikowane tym, czego poezja nie lubi czyli wielkimi słowami (bo tak najłatwiej napisać "cierpienie", a nie opisać w taki sposób, żeby to cierpienie ukazać i jeszcze całkiem inaczej niż opisywano dotąd) i potwornym smutkiem. Naprawdę nie znalazłam ani jednego optymistycznego utworu...Natomiast po głębszej refleksji, doszłam do wniosku, że zmieniło się tak naprawdę niewiele - teraz nie datuję tego, co piszę i używam wielkich liter, poza tym cała ta wrażliwość...wciąż ta sama.
Zamieszczam tu dwa teksty, obydwa z roku 1997.
***
Agnieszce Osieckiej
Agnieszko, jak widzisz, miewamy się dobrze.
Świat dookoła tylko woła: brać!
Ludzie z dnia na dzień są coraz młodsi,
dzięki liftingom z witaminą A.
Wciąż nowe twarze i miejsca na mapach,
granice zwęża i rozszerza czas.
Rosną liście, opadają liście w sadach,
a naszej pamięci znów ubyło lat.
Zwykłe szczęście lata nisko i niżej,
niczym ugodzony w skrzydło rajski ptak.
My naprzeciw - coraz szybciej i bliżej,
spod nóg podnosimy zakurzony wrak.
Agnieszko, my teraz szybciej żyjemy,
a głosy nasze to nic więcej niż szept.
Jak w bajce wesołe i szatnie i sceny
I to wino co w barze przemienia się w krew.
To nic, że niedługo dopalą się gwiazdy
i zdejmą nas z warty w najpiękniejszym z dni.
My świat przepływamy bez prawa jazdy,
tylko za zakrętem nie czeka już nikt.
***
kiedyś
poeci mieli wełniste obłoki
szeroko rozpięte skrzydła
i narody które mieściły się
w zaciśniętej dłoni
w pofałdowanych kołnierzach
dobrze skrojonych frakach
cierpieli za miliony
pochylając się nad słabo oświetlonym
biurkiem
poeta współczesny
to ten który
w pomiętych spodniach
przechodzi pospiesznie przez ulicę
w bramie zapala papierosa
szukając po kieszeniach
synonimu słowa
świat
na własność posiada jedynie
codzienny skurcz serca
i słowo trzymające się jeszcze
końca języka
piątek, 20 listopada 2009
Partytura ulicy
Markowi, w podziękowaniu za inspirację
Gdybyś tylko widział ciszej
Nawet po gazetę
Nigdy nie idziesz sam
Kobieta w piekarni na rogu zmiata z lady okruchy
Oczekiwania
Klucz jaskółek opada na pięciolinię
Batuta szlabanu ucisza roztańczone niebo
Zaczyna się koncert
Uwertura asfaltu nawijanego na koło
Kwintowe
Solo alarmu ćwierćnutującego wiatr
I Beethoven marki Siemens
Zabłąkany Bemol sąsiadów
Rozszczekuje świt
Tylko dlatego że nadszedł
Jeszcze złączone liście
W sennym nokturnie przeczuwają podróż
Z bagażem wiązki nerwów
Opadają na spóźnione ramię czerwonego płaszcza
Za którym za chwilę zamkną się drzwi
Oczywistego celu linii nr 15
Partytura ulicy
Fragmentarycznie doskonała
Jak miniatury Ravela
Unoszące się nad filiżanką porannej
Nieuwagi
Fot. immbir (http://immbir.digart.pl)
Gdybyś tylko widział ciszej
Nawet po gazetę
Nigdy nie idziesz sam
Kobieta w piekarni na rogu zmiata z lady okruchy
Oczekiwania
Klucz jaskółek opada na pięciolinię
Batuta szlabanu ucisza roztańczone niebo
Zaczyna się koncert
Uwertura asfaltu nawijanego na koło
Kwintowe
Solo alarmu ćwierćnutującego wiatr
I Beethoven marki Siemens
Zabłąkany Bemol sąsiadów
Rozszczekuje świt
Tylko dlatego że nadszedł
Jeszcze złączone liście
W sennym nokturnie przeczuwają podróż
Z bagażem wiązki nerwów
Opadają na spóźnione ramię czerwonego płaszcza
Za którym za chwilę zamkną się drzwi
Oczywistego celu linii nr 15
Partytura ulicy
Fragmentarycznie doskonała
Jak miniatury Ravela
Unoszące się nad filiżanką porannej
Nieuwagi
Fot. immbir (http://immbir.digart.pl)
wtorek, 17 listopada 2009
Złośliwość ludzkich spraw (zasłyszane)
Dzwoni Jacek Podsiadło.
- Czy zastałem Danusię? Czy o tej porze jeszcze bywa?
- Bywa, aktualnie jest, tylko wyszła...
Ciekawe czy powstanie z tego wiersz?
- Czy zastałem Danusię? Czy o tej porze jeszcze bywa?
- Bywa, aktualnie jest, tylko wyszła...
Ciekawe czy powstanie z tego wiersz?
poniedziałek, 16 listopada 2009
Alejka
Podniósł wzrok znad wyników
Światło południa szeleściło liśćmi na białej ścianie
Nic pani nie jest
Powiedział strzepując z dłoni
Za długie rękawy koszuli
Na to się żyje
Nawet do trzydziestu
Oddechów na minutę
Trzeba tylko jeść
Węglowodany witaminę C
Pić jedynie w wypadku ludzi
Wartych ostatniego kieliszka
Do dna trzewi
I spać
Tuż po tym jak sufit przytrzaśnie powieki
Dobrą pointą
Wiersza o długim terminie przydatności
Proszę też pamiętać o szaliku
Chłodno dzisiaj
I jakoś pójdzie...
Nawet jeśli tylko na spacer
Wąską alejką roztargnienia
Światło południa szeleściło liśćmi na białej ścianie
Nic pani nie jest
Powiedział strzepując z dłoni
Za długie rękawy koszuli
Na to się żyje
Nawet do trzydziestu
Oddechów na minutę
Trzeba tylko jeść
Węglowodany witaminę C
Pić jedynie w wypadku ludzi
Wartych ostatniego kieliszka
Do dna trzewi
I spać
Tuż po tym jak sufit przytrzaśnie powieki
Dobrą pointą
Wiersza o długim terminie przydatności
Proszę też pamiętać o szaliku
Chłodno dzisiaj
I jakoś pójdzie...
Nawet jeśli tylko na spacer
Wąską alejką roztargnienia
Poetycka niespodzianka
Dzisiaj dostałam prezent od Marka Piechockiego, za co serdecznie dziękuję.
Wybrałam sobie na razie dwa wiersze, które tutaj zamieszczę (mam nadzieję, że autor nie ma nic przeciwko temu), abyście także mogli poczytać. Takie podzielenie się słowem. Powtarzając za Szymborską, że ludzi, którzy lubią poezję będzie ze dwie na tysiąc, to należy te dwie szczególnie chronić. A Marek Piechocki poezję kocha. To widać.
***
30.
(miejska)
Przesiaduje teraz na ławeczce pod blokiem
/nigdy nie miał na to czasu/
Mówi mi że bardzo słabo widzi
Sięga do koszyczka z truskawkami
wybiera je długimi jak u pianisty palcami
Wychudzona dłoń ramię
koszulka jakby o dwa rozmiary za duża
Mówi mi o szpitalu
że to tylko czasowa zmiana metabolizmu
wypisany do domu ma dużo jeść
Rozmawiałem z jego synem
wie o rokowaniu
- "tak, do sześciu miesięcy, proszę pana"
***
A ja
w szukaniu ciągle
Wyostrzam zmysły
podwajam czujność
Porannie nie pojawia się
ona
ze snów
Nie zapala dnia
***
JESZCZE ŻYJEMY
Jedni odmierzają życie starannie
Inni są jak ptaki
A poeci?
Ważą słowa nadają im odmienny
niż w bytowaniu sens
Tak więc wzlatują
Jak ćmy
***
ROŚLINA
Jeszcze nic nie wiem o bólu
...i o czasie
kiedy w czlowieku
żyją
tylko oczy
***
(satyr z oczami dziecka)
Jeszcze raz uwierzył
słowom opadaniu rzęs
Teraz w odwrocie
Z. M. Piechocki
sobota, 14 listopada 2009
Mucha
Wiedział że kiedyś nadejdzie ten dzień
Czas się zwinął jak kłębek włóczki
Który Matka trzymała w koszyku pod łóżkiem
Matka miała szczęście
Umarła młodo
Nawet wspomnienia po niej nie posiwiały
A on właśnie dzisiaj
Przez uchylone Drzwi
Usłyszał że jego ciało powoli odłącza się
Od kroplówki zwanej wolą życia
Nie słyszał nic więcej
Poza haustem fali dobijającej do brzegu
Na dziurawej tratwie pamięci odpływały
Ciepły dźwięk rozkrajanego chleba
Widok z okna na drugim piętrze
Zimne muśnięcie podłogi po przebudzeniu
Od teraz
Wolno mu wymawiać słowo nigdy
I żaden palec nie pogrozi drwiąco
W geście sprzeciwu
Wszystko co widział
To mucha krążąca wokół szpitalnej lampy
Jej zagubienie
Jego pewność
Mijały się po torach źrenic
Jak pociągi na przeciwległych stacjach
Czas się zwinął jak kłębek włóczki
Który Matka trzymała w koszyku pod łóżkiem
Matka miała szczęście
Umarła młodo
Nawet wspomnienia po niej nie posiwiały
A on właśnie dzisiaj
Przez uchylone Drzwi
Usłyszał że jego ciało powoli odłącza się
Od kroplówki zwanej wolą życia
Nie słyszał nic więcej
Poza haustem fali dobijającej do brzegu
Na dziurawej tratwie pamięci odpływały
Ciepły dźwięk rozkrajanego chleba
Widok z okna na drugim piętrze
Zimne muśnięcie podłogi po przebudzeniu
Od teraz
Wolno mu wymawiać słowo nigdy
I żaden palec nie pogrozi drwiąco
W geście sprzeciwu
Wszystko co widział
To mucha krążąca wokół szpitalnej lampy
Jej zagubienie
Jego pewność
Mijały się po torach źrenic
Jak pociągi na przeciwległych stacjach
środa, 11 listopada 2009
Linoskoczek
Wie dokładnie dokąd zmierza
Był tam wiele razy
Nie patrzeć w dół
Bo tam ludzie
Kobieta spotkana po latach w Media Markt
Przyjaciel o włos
Miłość dryfująca na brzytwie
Na szczęście w porę odwrócił głowę
Uratowało go spojrzenie wzwyż
Ku Gwieździe Polarnej
Nigdy więcej
Nie patrzeć w dół
Tam nie ma Wiliama Blake'a
I jeśli zapada zmierzch
To najtańszy
Jak wiele należy przegrać
By wygrać remis
Zwany świętym spokojem
Trzeba bardzo uważać
Żeby nie runąć w przepaść
Otwartych ramion
Był tam wiele razy
Nie patrzeć w dół
Bo tam ludzie
Kobieta spotkana po latach w Media Markt
Przyjaciel o włos
Miłość dryfująca na brzytwie
Na szczęście w porę odwrócił głowę
Uratowało go spojrzenie wzwyż
Ku Gwieździe Polarnej
Nigdy więcej
Nie patrzeć w dół
Tam nie ma Wiliama Blake'a
I jeśli zapada zmierzch
To najtańszy
Jak wiele należy przegrać
By wygrać remis
Zwany świętym spokojem
Trzeba bardzo uważać
Żeby nie runąć w przepaść
Otwartych ramion
wtorek, 10 listopada 2009
"Piosenki z teatru" - Janda prywatnie
Pozwolę sobie na chwilę refleksji nad wczorajszym spotkaniem z Krystyną Jandą*. Spotkaniem niecodziennym, bo byłam na recitalu - "Piosenki z teatru". Właśnie, samo określenie tego występu sprawia trudność, bo recital to za mało, z kolei spektakl, monodram też nie do końca oddają klimat tego przedsięwzięcia. Na pewno jest to coś pomiędzy, pomiędzy grą aktorską, a intymnym przesłaniem. Agnieszka Osiecka powiedziała kiedyś o Jandzie, iż "jest w niej doskonała mieszanina sztuczności i autentyczności" i to połączenie sprawia, że nie można oddzielić tutaj sfery prywatnej od roli, bo Janda podobno gra nawet wtedy, gdy stoi na przystanku. Tym bardziej, że wszystkie wykonywane utwory były nierozerwalnie związane z bohaterkami przedstawień, z których pochodzą. Wieczór był zatem bardzo intymny, kobiecy i panoramiczny, bowiem ukazywał różne odsłony kobiecości. Począwszy od Elki, bohaterki "Białej bluzki" Agnieszki Osieckiej, która toczy walkę z tym jaka jest, a jaką by być chciała i często po powrocie z nocnego baru, rozmawia ze swoim uporządkowanym odbiciem. Przez Monikę z "Kobiety zawiedzionej" Simone de Beauvoir, która przechodzi różne etapy radzenia sobie ze zdradą męża - od próby przeczekania, po tęsknotę, rozpacz i pogodzenie się z sytuacją. W obu przypadkach i Elki i Moniki mężczyźni byli papierkami lakmusowymi ich uczuć i osobowości, natomiast na pewno Beauvoir sięga głębiej w kobiecą emocjonalność i istotę. I w końcu ekscentryczna Marlena Dietrich, która bawiła się mężczyznami jak cygaretką w dłoni. Wszystkie role trudne i świetnie odegrane, mimo iż cały czas pamiętamy o prywatności przesłania.
Recital rozpoczął się od od krótkiego wstępu o realizacji przedstawienia (taka opowieść poprzedzała każdą część), po którym nastąpiło "Tak się urodzić" Osieckiej znane szerzej jako "Sama chciała". Następnie publiczność mogła usłyszeć "Wariatka tańczy", "Widzisz mała" oraz piosenkę, która nie weszła do "Białej bluzki", gdyż powstała później - "Na zakręcie". To, co nie podobało mi się w tej serii, to statyczne wykonanie "Wariatki". Janda przez cały spektakl siedziała i o ile w innych utworach to nie raziło, to ekspresyjność tego tekstu moim zdaniem wymagałaby przyjęcia chociażby pozycji stojącej. "Wariatka" to jeden z lepszych tekstów autorki "Szpetnych czterdziestoletnich", bo zakłada wiele dróg interpretacyjnych - ośmieszenie, suchą relację lub właśnie zrozumienie odrzucenia, co poczyniła w swoim wykonaniu Janda. Ta wersja zawsze mnie zwala z nóg, tylko dodałabym właśnie trochę ruchu. Poza tym czasami zostają zmienione słowa na inne, niż w wersjach oryginalnych. Tak się stało ze słowem "rozlubić" na "rozkochać" w "Tak się urodzić", moim zdaniem na niekorzyść, bo "rozlubić" jest bardziej dyskretne, niedomówione i ładniej śpiewa.
W drugiej serii mogliśmy usłyszeć polskie tłumaczenia piosenek francuskich w przekładach Wojciecha Młynarskiego i Jeremiego Przybory. Począwszy od nastrojowego "Szabadabada", dynamicznego "Moje życie, twoje życie", lirycznego "Jak to było?" i groteskowego "To jest to" po spokojne "Jeśli ty nie istniałbyś", "Parasolki z Cherbourga", kończąc refleksyjnie na "Jak ten śnieg pada", którego pointa - "nie ma śladu po śladach" była przygotowaniem do optymistycznego "Jest fantastycznie". Dramaturgia tej części również osiadała lekko na scenie, jak śnieg. I w końcu "Marlena" wyśpiewana z lekkim przymrużeniem oka, nutą groteski i uśmiechem w "Ach, blond maleństwo", "Johnny" oraz tekście "Najbardziej leniwa dziewczyna w mieście", przetłumaczonym przez Wojciecha Młynarskiego w dziesięć minut. Ten tekst zakończył recital, ale, że publiczność wywołała aktorkę ponownie na scenę, to dane było nam jeszcze usłyszeć "Jesienne liście".
Krystyna Janda to klasa sama w sobie, co podkreślały jej interpretacje, wypowiedzi oraz strój - klasyczny, czarny. I mimo, że sama wspomniała, iż wybierając gwiazdę piosenki światowej, którą chce zagrać, gdzie oprócz Marleny brała pod uwagę chociażby Edith Piaf czy Juliette Greco, chciała uciec od klasyki i marudzenia ze sceny, to w jakimś stopniu sama się w tę klasykę wpisała. I to w najlepszym stylu. I chociaż nie lubię słowa wykwintny, bo kojarzy mi się z "elitą", której na dodatek obecnie już nigdzie nie ma, to ten spektakl właśnie był taki - "wykwintny", wyważony, po prostu dobry.
___________________________
* Spektakl "Piosenki z teatru" w wykonaniu Krystyny Jandy, miał miejsce 09.11 w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu
fot. www.teatrkochanowskiego.art.pl
Recital rozpoczął się od od krótkiego wstępu o realizacji przedstawienia (taka opowieść poprzedzała każdą część), po którym nastąpiło "Tak się urodzić" Osieckiej znane szerzej jako "Sama chciała". Następnie publiczność mogła usłyszeć "Wariatka tańczy", "Widzisz mała" oraz piosenkę, która nie weszła do "Białej bluzki", gdyż powstała później - "Na zakręcie". To, co nie podobało mi się w tej serii, to statyczne wykonanie "Wariatki". Janda przez cały spektakl siedziała i o ile w innych utworach to nie raziło, to ekspresyjność tego tekstu moim zdaniem wymagałaby przyjęcia chociażby pozycji stojącej. "Wariatka" to jeden z lepszych tekstów autorki "Szpetnych czterdziestoletnich", bo zakłada wiele dróg interpretacyjnych - ośmieszenie, suchą relację lub właśnie zrozumienie odrzucenia, co poczyniła w swoim wykonaniu Janda. Ta wersja zawsze mnie zwala z nóg, tylko dodałabym właśnie trochę ruchu. Poza tym czasami zostają zmienione słowa na inne, niż w wersjach oryginalnych. Tak się stało ze słowem "rozlubić" na "rozkochać" w "Tak się urodzić", moim zdaniem na niekorzyść, bo "rozlubić" jest bardziej dyskretne, niedomówione i ładniej śpiewa.
W drugiej serii mogliśmy usłyszeć polskie tłumaczenia piosenek francuskich w przekładach Wojciecha Młynarskiego i Jeremiego Przybory. Począwszy od nastrojowego "Szabadabada", dynamicznego "Moje życie, twoje życie", lirycznego "Jak to było?" i groteskowego "To jest to" po spokojne "Jeśli ty nie istniałbyś", "Parasolki z Cherbourga", kończąc refleksyjnie na "Jak ten śnieg pada", którego pointa - "nie ma śladu po śladach" była przygotowaniem do optymistycznego "Jest fantastycznie". Dramaturgia tej części również osiadała lekko na scenie, jak śnieg. I w końcu "Marlena" wyśpiewana z lekkim przymrużeniem oka, nutą groteski i uśmiechem w "Ach, blond maleństwo", "Johnny" oraz tekście "Najbardziej leniwa dziewczyna w mieście", przetłumaczonym przez Wojciecha Młynarskiego w dziesięć minut. Ten tekst zakończył recital, ale, że publiczność wywołała aktorkę ponownie na scenę, to dane było nam jeszcze usłyszeć "Jesienne liście".
Krystyna Janda to klasa sama w sobie, co podkreślały jej interpretacje, wypowiedzi oraz strój - klasyczny, czarny. I mimo, że sama wspomniała, iż wybierając gwiazdę piosenki światowej, którą chce zagrać, gdzie oprócz Marleny brała pod uwagę chociażby Edith Piaf czy Juliette Greco, chciała uciec od klasyki i marudzenia ze sceny, to w jakimś stopniu sama się w tę klasykę wpisała. I to w najlepszym stylu. I chociaż nie lubię słowa wykwintny, bo kojarzy mi się z "elitą", której na dodatek obecnie już nigdzie nie ma, to ten spektakl właśnie był taki - "wykwintny", wyważony, po prostu dobry.
___________________________
* Spektakl "Piosenki z teatru" w wykonaniu Krystyny Jandy, miał miejsce 09.11 w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu
fot. www.teatrkochanowskiego.art.pl
niedziela, 8 listopada 2009
Kraków
Agatce, wspominając...
Miasto leniwie opada na mgłę
Jeszcze przed chwilą go nie było
Zaspana karawana dorożek
Czeka na zakochanych i dzieci
Tato na pewno zapłaci
Za pierwszy Kraków w roześmianych oczach
Hejnalista macha do turystów
Górnym C
Kobieta chowa w płaszczu z gołębi
Wczorajszą bułkę
Za kilkanaście okruchów
Odejdzie w ciemną szczelinę ulicy
Rozciąga zatem czas jakby miąższ był świeży
Jeszcze ciepły
Kolorowy tłum
Jak chorągiewki w lunaparku
Łokciami rozpycha się śmiech
- Jeśli raz zgubisz to miasto
Nigdy go nie znajdziesz zapamiętaj-
Słyszę w tramwaju
Zza szyby w galerii
Mrugają kamienie zaklęte w biedronki
Miasto leniwie opada na mgłę
Jeszcze przed chwilą go nie było
Zaspana karawana dorożek
Czeka na zakochanych i dzieci
Tato na pewno zapłaci
Za pierwszy Kraków w roześmianych oczach
Hejnalista macha do turystów
Górnym C
Kobieta chowa w płaszczu z gołębi
Wczorajszą bułkę
Za kilkanaście okruchów
Odejdzie w ciemną szczelinę ulicy
Rozciąga zatem czas jakby miąższ był świeży
Jeszcze ciepły
Kolorowy tłum
Jak chorągiewki w lunaparku
Łokciami rozpycha się śmiech
- Jeśli raz zgubisz to miasto
Nigdy go nie znajdziesz zapamiętaj-
Słyszę w tramwaju
Zza szyby w galerii
Mrugają kamienie zaklęte w biedronki
środa, 4 listopada 2009
"Ocean wolnego czasu - Kraków"
Wyjeżdżam na odczarowywanie Krakowa.
Może spotkam dorożkarza z dorożką zaczarowaną, to przywiozę wspomnienie.
Do poczytania w niedzielę!
Może spotkam dorożkarza z dorożką zaczarowaną, to przywiozę wspomnienie.
Do poczytania w niedzielę!
poniedziałek, 2 listopada 2009
Everest
Dlaczego jesteś taka pognieciona?
Pyta Tomek przeciągając drobną dłonią po policzku
Babci
Jak wytłumaczyć
Operację na otwartym życiu
Zakończoną częściową amputacją młodości
Przekrój poprzeczny wykazał
Dwa obozy
Jedną miłość taką naprawdę
Trójkę dzieci
Dom na przedmieściu
Niekontrolowany przyrost pamięci
Jeszcze nie sięga miazgi
- Jestem już stara - odpowiada w końcu
Tomek wdrapuje się na kolana Babci
Swój pierwszy Everest
Buzia umazana malinami zwycięstwa
Przegląda się w dwóch słońcach
Wschodzących znad okularów
Pyta Tomek przeciągając drobną dłonią po policzku
Babci
Jak wytłumaczyć
Operację na otwartym życiu
Zakończoną częściową amputacją młodości
Przekrój poprzeczny wykazał
Dwa obozy
Jedną miłość taką naprawdę
Trójkę dzieci
Dom na przedmieściu
Niekontrolowany przyrost pamięci
Jeszcze nie sięga miazgi
- Jestem już stara - odpowiada w końcu
Tomek wdrapuje się na kolana Babci
Swój pierwszy Everest
Buzia umazana malinami zwycięstwa
Przegląda się w dwóch słońcach
Wschodzących znad okularów
niedziela, 1 listopada 2009
Pierwszolistopadowa zaduma ( zasłyszane nad grobem)
...- Tak, teraz jem same ogórki, dieta taka. Ciągle głodna jestem.- Minus pięć stopni?! A ja rano głowę umyłam i nie suszyłam, bo to szkodzi włosom, teraz to na pewno chora będę...- Masz rację, duże te znicze, za osiemnaście pięćdziesiąt były, to chyba dobre, długo się będą palić. - A wiesz, że Majka myślała, że Fifulinka to zdrobnienie...Nie wiem, od Florentyny chyba.- To mój szwagier, poznaliście się już na chrzcinach u Cześki. - Ładnie tutaj, dobre miejsce na grób - blisko do bramy i parkingu, no i drzewa szumią, nie Marcin? - Na ten koncert w środę to raczej nie pojadę, muszę projekt skończyć, a tak liczyłam, że wreszcie razem się gdzieś wybierzemy. No ja wiem, że tutaj, ale tutaj to tak mało rozrywkowo, że tak powiem i usiąść nie ma gdzie. Chyba przymrozek puszcza, bo ławka cała mokra. - Wszystko? - Tak, chyba wszystko, chodźmy więc. Dobrze, że się spotkaliśmy i chwilę porozmawialiśmy, bo następny raz to chyba za rok...Chodźmy, bo wieje i ciepło ucieka z rąk.
Subskrybuj:
Posty (Atom)