czwartek, 2 lipca 2009

Truskawkowy smak Dukli

Wróciłam właśnie z kina - "Wino truskawkowe" na podstawie prozy Stasiuka. Skusiły mnie recenzje - bardzo różne, ale ogólnie sytuujące film w kategorii "dobry". Moim zdaniem zasługuje na nieco więcej, niż dobrze.
Przede wszystkim doskonale wyważony ciężar atmosfery małego miasteczka. Przy takiej treści, gdzie bohaterowie są głęboko osadzeni w tzw. nizinach społecznych, gdzie nawet drzewa rosną krzywo, a wrony zawracają - łatwo o przesadę. A tutaj akcja płynie wartko. Duża w tym zasługa tytułowego wina truskawkowego, które dla mieszkańców Dukli jest małą oazą szczęścia, które trwa tak długo, jak długo sączy się mętnoczerwony płyn. Wino jest nagrodą za każdy odpracowany dzień, nawet jeśli ta praca to łatanie kaloszy czy zbieranie drewna. Praca nadaje rytm kolejnym dniom, wino ten rytm zamienia w melodię. Wino truskawkowe brzmi egzotycznie i stanowi, jak sądzę, antytezę dla monotonnego i szarego świata przedstawionego przez Stasiuka. Lekkości dodaje także obecność Lubicy (stasiukowej Maryśki, w tej roli Zuzana Fialova), dukielskiego anioła skrojonego dokładnie na miarę tej społeczności. Anioł w krótkiej zwiewnej sukience i w tenisówkach przetacza się łagodnie przez koleje losu niemal wszystkich bohaterów i zostawia w nich trwały ślad. Bo ona jest "stamtąd", więc jest inna, co daje się zauważyć na pierwszy rzut oka. Nie pasuje do tych ludzi, a jednak jest im szaleńczo potrzebna, chociażby do tego,a by mieli o czym marzyć. I nawet kiedy anioł traci niewinność i znika biały strój, to nadal w świadomości otaczających ją mężczyzn pozostaje tamtą dziewczyną tańczącą w barze. O dawnej wolności przypominają motyle, którymi Lubica się otacza i które pozwalają jej wierzyć w odzyskanie tego, co utracone.
A ludzie żyją tam w myśl, wspomnianej przez Stasiuka, brzytwy Ockhama, której idea głosi, aby nie mnożyć bytów ponad konieczność. Zatem wszystkiego jest tyle ile potrzeba. Każdy ma swój mały fragment przestrzeni urządzonej w jakiś tam sposób i sobie spokojnie trwa w tej rzeczywistości. A ta jest mała, bo głównie ograniczona do tego, co jest tu i teraz. Przeszłość wraca rzadko i bardzo fragmentarycznie. Przyszłości nie ma.
Niesamowicie urzekł mnie fragment, kiedy jeden z bohaterów - Lewandowski, mówi do opłakującego stratę ukochanej - "trzeba żyć, trzeba żyć". Zadziwiające jest to, iż Lewandowski, patrząc z obiektywnej perspektywy, właściwie nie żyje. Zbiera drewno, zasypia przy filmach pornograficznych, które mają być odskocznią od myśli o zmarłej żonie. Ale to on wygłasza jedne z najważniejszych słów, które padają w filmie.
Jabłoński wybrał z "Opowieści galicyjskich" samą esencję, dodał nieco magii, odkrył parę tajemnic, które przemilczał Stasiuk i stworzył bardzo dobrą opowieść o po PGR-owskich, okaleczonych ludziach. Piękną oprawę muzyczną stworzył Michał Lorenc, no ale to nazwisko mówi samo za siebie.
Ogromna pochwała należy się za dobór aktorów, świetnie spisali się: Lech Łotocki ( w roli Lewandowskiego), Jiri Machacek (główny bohater, obserwator - Andrzej ) Mieczysław Grąbka (w roli sierżanta), Jerzy Radziwiłowicz (ksiądz) oraz Marian Dziędziel (Kościejny). Poprawna rola, chociaż tym razem mało wyrazista, Macieja Stuhra.
Jeden minus za żart reżyserski w postaci "znaku z góry" i zakwitnięcia obumarłej rośliny. Nawet jeśli żart, to można wybaczyć sztuczność, ale nie należy zakłócać w ten sposób dobrej akcji. Niedopowiedzenie zwykle jest cenniejsze od przegadania.

2 komentarze:

marcinsen pisze...

Może zainstalowałabyś sobie na stronie aplikację "osoby obserwujące"? Ławiej byłoby ci utrzymać kontakt ze stałymi czytelnikami, no a im łatwiej byłoby cię obserwować:)

Tak czy inaczej, jeszcze raz powtarzam - świetnie piszesz Małgosia. Będę zaglądał regularnie.

Małgorzata pisze...

Już zainstalowałam :)
Dzięki i zapraszam.