wtorek, 30 czerwca 2009

Przetapianie


Księżyc nocą wygląda bezbronnie. Nie to co kilka godzin wcześniej, dumna kopuła zawieszona na utkanym z pajęczyny niebie, które ledwo radzi sobie z jej utrzymaniem. Wraz z upływem godzin kopuła topnieje, kurczy się, blednie. Staje się gwiazdą, pyłkiem, aż w końcu znika zupełnie. Jakby jej nigdy nie było, jakby nigdy nie stanowiła odrębnej całości z chłodnej zawiesiny chmur. Księżyc nocą przetapia się w niebo, by nazajutrz znów skrzepnąć i w pełni sił stanąć na straży wieczoru. Wszystko odbywa się szybko, nieco wstydliwie. Chwila słabości, która nie powinna być dostrzeżona. Dlatego uwieczniony księżyc jest gwiazdą. I niech nią zostanie. W końcu zadzierać z księżycem nie przystoi, jeszcze może się przydać.

piątek, 26 czerwca 2009

Gone too soon

(zdjęcie zaczerpnięte z: www.michaeljackson.com)

"Before you judge me, try hard to love me".

Nie był nigdy moim ulubionym Artystą, ale jedynym, którego płyta mnie rozwaliła na kawałki swego czasu. Pamiętam pierwsze słuchanie "Thrillera", byłam za mała, żeby zrozumieć jak wiele ten album może wnieść do muzyki rozrywkowej, ale przyjęłam ją jako całość. Potem faktycznie okazało się, że każdy utwór po kolei stał się hitem. Do dzisiaj pamiętam z jakim zdziwieniem patrzyłam na zapalające się kostki brukowe w "Billie Jean" albo na szybującą przez całą salę monetę, która wpada z impetem do szafy grającej i rozpoczyna "Smooth criminal". Jackson mnie zaczarował wówczas, myślę, że do dzisiaj pozostał dla mnie Magiem, który udowadniał, że fantazja nie ma granic.
To był Człowiek, który w genialny sposób bawił się kulturą popularną, wziął z niej wszystko co było do wzięcia i oddał, co miał najlepszego. Połączył świetną muzykę, taniec, kicz i uczynił z tej mieszanki sztukę.
Można Jacksona nie lubić, można nie znosić, ale nikt nie podważy roli, którą odegrał w światowej muzyce. Nie ma historii popu bez Jacksona, kto wie, może i nie ma prawdziwego jego początku bez niego. Wszak to on wytyczał ścieżki w możliwościach kreacji samego siebie, każdy następny wykonawca tego gatunku chodził już tylko po wytartych śladach. Jak dobry szachista, zawsze kilka kroków naprzód.
Dzisiaj przeczytałam na forum internetowym wypowiedź fanki, skierowanej do M.J. Oto jej fragment : "...jeśli to (śmierć - przyp. M.) chwyt marketingowy, to świat przecież Ci wybaczy...". Jeśli chwyt - wybaczy z pewnością, a jeśli nie?

środa, 24 czerwca 2009

Ile

Ile wody musi spaść żeby przepełniła się ziemia? Po takiej burzy jak wczoraj na przykład, kiedy to miejscami woda sięgała po kolana - dzisiaj nie ma śladu. Nieco kałuż gdzieniegdzie, jak po najzwyklejszym deszczu. Zatem ile musiałoby padać, żeby ziemia przestała chłonąć, a świat zaczął się przelewać. Z pełnego w pełne. Ile?

piątek, 19 czerwca 2009

Ewa

Długo myślałam nad pseudonimem, ale doszłam do wniosku, że tak jak Ewa nie mieści się w żadnych granicach, tak każdy środek wyrazu będzie nieodpowiedni. Zostałam zatem przy imieniu, tym prawdziwym.
Ewa od początku całościowo nie pasowała do nowego miejsca pracy. Od razu była osobno wobec środowiska, budynku, atmosfery. I to osobno w odmienny sposób niż Mała Elf. Elf wyróżniała tajemnica, a Ewę jej brak, przejawiający się rozbrajającą szczerością. Dzisiaj ta cecha jest bardzo rzadka i chyba niepożądana. Skoro niemal każdy prowadzi jakąś grę wobec drugiego człowieka, zakłada odpowiednie maski, to kto tego nie robi automatycznie staje się obcym. I Ewa właśnie była obca.
Ewa to właściwie dzieciak uwięziony w ciele kobiety. Przypomina mi trochę bohatera "Blaszanego bębenka" w swojej premedytacji trwania w niedojrzałości. Uwiła sobie kokon z waty cukrowej i tak bezpiecznie sobie w nim trwa, ale kto powiedział, że trzeba mieć pomysł na jutro, przecież można inaczej. A młodość ma swoje przywileje, z których niełatwo zrezygnować - wolność, brak konieczności wczepiania się w życie, smakowanie tegoż życia bez konsekwencji i w końcu bezkarność popełnianych błędów. Młodość jest piękna, bo nieustannie wybaczająca.
I ta lekkość bycia chyba drażniła wszystkich, bo przecież jak tak można funkcjonować bez planu, perspektyw, tylko z marzeniami. Drażniła, ale chyba w każdym też budziła lekką zazdrość, a zwłaszcza w tych, którzy dawno być dziećmi przestali, a nawet nie wiadomo czy byli nimi kiedykolwiek. Bo przecież nie ma nic gorszego jak być uwięzionym w jakiejś formie, mieć tego świadomość, ale nie wiedzieć jak się z tego błędnego koła wydostać. I nagle pojawia się ktoś bez formy, który może wszystko - pójść w lewo, w prawo, zatrzymać się. I żaden miecz nad nim nawet nie drgnie.
Ewa to najkrócej - kolorowy motyl, który wleciał na moment, oświetlił smutne miejsce swoim blaskiem i zniknął. I znów śmiech zamieni się w ciszę, jak było na początku. Ale przecież motyle żyją jeden dzień, do zmierzchu. Potem zostaje tylko noc.

środa, 17 czerwca 2009

Relacja z nieodbytej rozmowy

Tę panią znałam słabo. Była znajomą moich dziadków. Czasami odwiedzałam ją w jej ciasnym mieszkanku na Franciszkańskiej. To był jeden pokój z kuchnią i na dodatek pracownia krawiecka, bo szycie to była pasja, której kobieta oddawała się namiętnie. Właściwie była chyba jedyną osobą jaką znałam, tak desperacko przypiętą do tego co kocha, mimo, iż brakowało jej talentu. Szyła i poprawiała, znów szyła i znów pruła, aż w końcu osiągała zamierzony efekt i jej oczom ukazywała się wymarzona czyjaś sukienka czy płaszcz. I patrząc na efekt, nigdy nie ośmieliłabym stawiać talentu ponad wytrwałość.
Ostatnio spotkałam ją rok temu, nasze spojrzenia zatrzymały się na sobie przez moment, ale żadna z nas nie pamiętała skąd zna tę drugą. Ona nawet przystanęła, ale ja poszłam w swoją stronę, w końcu wiedziałam, że prędzej czy później to imię do mnie wróci.
Dzisiaj idąc przez miasto natknęłam się na nekrolog. Na częściowo odklejonej już kartce powiewało jej nazwisko. Nazwisko bezpańskie, żyjące już własną historią, oderwaną od dotychczasowej właścicielki. I przypomniało mi się dzisiaj tamto spotkanie, krótka rozmowa oddalających się spojrzeń. I po raz kolejny zadziwiła mnie ludzka pamięć, bo pamiętam wszystko - jej strój, zieloną chustkę na głowie, pocerowaną torbę z zakupami i te szare oczy wpatrzone we mnie i szukające mojej twarzy wśród miliona zatrzymanych w swoim osiemdziesięcioletnim życiu. Dlatego coraz częściej myślę, iż człowiek pamięta wszystko, tylko większość zdarzeń jest uśpiona, żeby nie zwariować. Nigdy jednak nie wiadomo co i kiedy wróci. I jak zaboli.

Gołębie (zasłyszane)

- A czemu pani karmi te ptaki, brudzą tylko nam po oknach. Takich jak pani trzeba zamykać.
- Karmię, bo moje okno. Jedni na parapet wyrzucają poduszki i tylko patrzą co robią drudzy, a inni kruszą chleb na ten parapet i przynajmniej ktoś ma z tego pożytek. Zamykać trzeba bezużytecznych.
***
Ot co. Nic dodać, nic ująć.

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Ja, Irena i...krótka opowieść


Przyznaję się, że wzruszam się niezmiernie rzadko. Aby mnie wzruszyć w piosence potrzeba Edyty Geppert, aby mnie wzruszyć słowem potrzeba Agnieszki Osieckiej, natomiast, żeby mnie wzruszyć wrażliwością i sposobem bycia...o tutaj konieczna jest Irena Jarocka.
Pamiętam pierwsze spotkanie podczas promocji płyty w warszawskim Empiku. Ja chora niemiłosiernie, z temperaturą powyżej 38 stopni, na antybiotyku. Nawet nie miałam sił aby się zachwycić jak przystało - całościowo i do końca. Pamiętam jednak, że pani Irena chciała się przytulić na powitanie, na co ja, że zarażam i wtedy ona powiedziała coś, co mnie obudziło: "daj spokój". Dwa zwykłe słowa, a sprawiły, że stała się "moją" na zawsze. I ta oczywistość kontaktu, ciepło i co najważniejsze wewnętrzna elegancja są zauważalne na co dzień. Ta elegancja sprawia, że nawet w trampkach i t-shircie miałaby klasę. I mimo, że teraz to już oczywiste, za każdym razem zachwycam się tak samo. Może dlatego, że współczesny świat jest bardzo zamknięty na drugiego człowieka, a może po prostu bardzo rzadko jest spotykana taka osobowość. I tyle. Nic więcej naprawdę nie trzeba.

czwartek, 11 czerwca 2009

Deszcz


Lubię deszcz. Po deszczu wszystko jest bardziej sobą, niż przedtem. Słońce wyraźniejsze, niebo jaskrawsze, zło prawdziwe do szpiku kości. I nawet ziemia nigdy bardziej nie pachnie ziemią niż po deszczu.

Boże Ciało

Dzisiaj wracając ze spaceru mimochodem weszłam w tłum ludzi wracających z procesji. Wszyscy eleganccy, odprasowani, co poniektórzy pewnie w "kościołowych" garniturach, tylko na specjalne okazje. Biel strojów łagodnie powiewała na wietrze. Właściwie mogliby od razu tak wejść do nieba i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego.
Mnie zdradzał brak. Bieli, zielonej gałązki, kilku centymetrów nad ziemią. Byłam wśród nich, a czułam, że obok.
Zatem szli, zadowoleni, rozgrzeszeni, spokojni. Bez wyrzutów sumienia mogą już grzeszyć właściwie od teraz. Zanim zamaże się cała kamienna tablica przykazań, minie sporo czasu.
Ja nigdy nie wierzyłam w rozgrzeszenie, nigdy go też nie doświadczyłam. Pamiętam jak przed Pierwszą Spowiedzią obiecywano mi, że będzie lżej. Nie było. Nic się nie rozstąpiło, słońce świeciło jak przedtem, ot zwykły dzień jak każdy dotąd. Pamięć wszystkich grzechów jest we mnie do teraz, wcale nie mniejsza niż kiedyś. Nawet ta przejechana, czterokołowym rowerkiem, kaczka, na drodze dzieciństwa, jakby wczoraj.
A dzisiaj, dzisiaj tuż za ścianą kościoła stał pan. Odświętny jak wszyscy, w krawacie i drogich skórzanych butach. Pił "Zamkowe" pewien, że nikt go nie widzi. Zawsze w takich momentach żałuję, że nie mam ze sobą aparatu. Zawsze.

Widz

Na wszystkich fotografiach, które oglądam, najbardziej interesuje mnie drugi plan. Coś uchwyconego przypadkowo, przez co naturalnie i najbardziej zgodnie z prawdą.
Ot na przykład Artur Barciś w "Dekalogu" Kieślowskiego. Przypadkowy przechodzień, niemy świadek zdarzeń, który od początku wie wszystko. Mówi całym sobą, ale nie wypowiada ani jednego słowa. Jakby żył od początku świata i wszystkie drogi zostały już przebyte.
Czemu nie zareagował ani razu? Bo właśnie poznał człowieka i doskonale wiedział, że to by nic nie dało, że zawsze na przekór, po swojemu, nawet jeśli na stracenie. A może właśnie ze względu na odgórnie ustalony bieg zdarzeń, który zmierza łagodnie do także określonego celu.
Tacy obserwatorzy zdarzają się też w życiu. Wiedzą i czekają, a ja im się przyglądam uważnie. Mimo, iż moja wiedza raczej cząstkowa i mało stabilna.
Czasami drugi plan jest ważniejszy niż pierwszy, może nawet częściej niż nam się wydaje. Dlatego czuwanie powinno być najbardziej naturalnym stanem człowieka.

niedziela, 7 czerwca 2009

Bez

Mam duszę kloszarda. Z jednego pokoju wyniesiono mi meble przed drobną zmianą wystroju. Niemal puste pomieszczenie. Książki, płyty, odtwarzacz. Przyniosłam sobie kilka narzut, aby zrobić prowizoryczne posłanie. Udało się. Jest lepiej niż kiedykolwiek. Nawet nie sądziłam, że tyle, albo aż tyle wystarczy mi do bycia i co więcej-dobrego samopoczucia. Nie mam sentymentu do rzeczy. Prawdopodobnie, gdyby wybili mi okna przyłożyłabym tekturę i byłoby po sprawie. Nie wiem skąd się wzięła moja nonszalancja czy wręcz okrutne niedbalstwo w tym zakresie. Nie sądzę także aby z tego powodu kiedyś było mi łatwiej się pakować, w końcu łatwiej mi uwierzyć w istnienie gdzieś tam szafy niż takiego samego człowieka, który w swej niepowtarzalności równie wspaniały, co przerażający tym bardziej.

Pies


Pies został stworzony chyba po to, aby wzbudzać w człowieku nieustanne poczucie winy. Pies kocha bezgranicznie, całym ciałem od nosa do ogona. Kocha też duszą, która jak u żadnej innej istoty, współgra idealnie z ciałem. Zewnętrzność splata się z tym, co wewnętrzne, w taki sposób, że patrząc na psa nigdy nie wiadomo czy widzimy jeszcze ciało czy już serce. Kredyt zaufania nie ma końca. Stąd też rosnące poczucie długu u człowieka, bo jak to możliwe po prostu przy kimś być zawsze i wszędzie bez spodziewania się wzajemności. Odczuwanie całym sobą to również pełen kosmos zawodu w razie pomyłki. Pies obraża się całościowo, smutnieje ogon, smutnieją łapy i te oczy, w które wstyd spojrzeć. Ale wystarczy gest, dobre słowo, spojrzenie aby wszystko było jak dawniej. Kochać i przebaczać - to psy opanowały do perfekcji. Jeśli mówić o doskonałości stworzenia, to nie powstało nic doskonalszego. Nie urodził się jeszcze człowiek na miarę psa.

sobota, 6 czerwca 2009

Wspomnienie korporacji

Niezbyt miłe, ale uświadomiło mi bardzo ważną rzecz, a mianowicie, że nie pasuję do takiej organizacji społecznej. Nieustanny bieg w pogoni za pieniądzem, dumnie nazwany rozwojem osobistym. Czyli być, w którym tak naprawdę tylko chodzi o mieć, a może właśnie o to chodzi w świecie.
W każdym razie nasza mała korporacja została stworzona na siłę. Nikt do niej nie pasował, ani ci, którzy nią kierowali ani ci, którzy współtworzyli. Tzw. zarząd czyli Petermat i Piotruś Pan. Dwie różne osobowości, które mogły się przyjaźnić w życiu, ale kompletnie nie nadawały się do wspólnego biznesu. Petermat oderwany, słuchający Pink Floyd, często uciekający myślami, nieobecny. Piotruś Pan chaotyczny, pozujący na prezesa, wieczny chłopiec nie mający żadnego punktu odniesienia w rzeczywistości. Petermat był szczęśliwy w odległej przeszłości, kiedy robił, to co lubił, potem stopniowo gasł, by teraz zniknąć niemal całkowicie. Piotruś chyba szczęśliwy nigdy nie był.
A my? Adam najbardziej korporacyjny z całego zespołu, podporządkował się regułom gry w którą grał. Znał cenę i chętnie ją płacił. Jednak momentami, gdy nikt nie patrzył, potrafił się pozbyć garnituru i odprogramować na świat. Ania również nieco zaprogramowana, ale tym razem przez żonę Petermata. Długie przebywanie w jej towarzystwie sprawiło, że nawet uśmiechy miały takie same, nie wspominając już o wymianie przepisów na sernik czy stylistki , które zawsze w dobrym tonie. Ale Ania za słaba psychicznie, sam kostium nie wystarczy, trzeba mieć jeszcze mało czuły system nerwowy a tego się Ani nie udało wypracować. Magda. Magdę polubiłam od razu, bo była inna. Jak ją zobaczyłam ze śmieszną fryzurą i łotrzykowskim uśmiechem, wiedziałam, że nie pasuje do tego miejsca. I faktycznie osobę z tyloma fantastycznymi pasjami, korporacja mogła tylko stłamsić, a nie rozwinąć, a Magda potrzebowała skrzydeł. Jola przypominała wystraszone zwierzątko, od początku cicha, nieśmiała, świetny materiał do podporządkowania. W jakimś stopniu na pewno się to udało, przynajmniej Piotrusiowi, który roztoczył nad Jolą swój urok osobisty niczym parasol ochronny. Jola też słaba, a fason, który trzyma dzielnie okupuje dzienną porcją strachu zmieszanego z drżeniem rąk. Monikę też polubiłam szybko. Chyba dlatego, że ma w sobie dużo z dziecka. To dziecko jest w uśmiechu, w gestach, w naśladowaniu innych. Przepływa przez nią świat, stąd duża wrażliwość i współodczuwanie. A te cechy są niepożądane w biznesie, tam musi być odporność słonia, a tej Monika nie miała. Agnieszki nie dane mi było poznać, więc pominę. Podobnie Mariolę, za krótko, zbyt osobnie. Ja również nie nadawałam się do roli, której ode mnie wymagano. Wielkie firmy zawsze mnie śmieszyły. Garnitury, mowa ciała, biznesowe żarty, chłód pomieszczeń. Zawsze byłam poza i kto jak kto, ale Petermat o tym wiedział od początku i chyba nigdy nie uwierzył w moje zaangażowanie.
Tak jak patrzę z perspektywy czasu, to z tego materiału nie mogło nic powstać. Ludzie owszem, zmieszali się, ale nigdy nie stworzyli spójnej konsystencji zespołu, który wspólnymi siłami dąży do sukcesu firmy. Konglomerat rozłaził się we wszystkie możliwe strony, aż w końcu rozpadł się całkowicie. Na szczęście.

środa, 3 czerwca 2009

(nie)Dorzeczność

Zastanawiam się nad ludźmi, którzy przywiązują dużą (u)wagę do rzeczy. Zastanawiam się, bo sama nie mam sentymentu do przedmiotów czy pamiątek. Często zapominam, nie dbam, gubię. A jak zgubię to nie odczuwam straty, a jeśli już to krótko i mało intensywnie. Zawsze mi się wydawało, że ludzi można podzielić na tych, co są oddani przedmiotom i tych, co są oddani słowom. Temu co rzeczywiste i temu co abstrakcyjne. Jedni o drugich mało wiedzą, a między nimi biegnie przepaść równoległym torem. Ale co najważniejsze, obie te grupy są tak samo ważne i tyle samo dają światu siebie, tylko dają inaczej. Taka renowacja zabytków, czułe dbanie o antyki, dekorowanie - to nic innego jak skupianie się na tym co jest, namacalne i stabilne. Przedmioty łatwo się poddają obróbce, szybko można je okiełznać, zdobyć przewagę. I przede wszystkim widać wkład człowieka, jego pracę, która zostanie tak długo jak długo dany materiał nie zniszczeje. A myśli...trudno uwierzyć w to, że są. Zwykle na krótko i ulotnie, łatwo można się odwrócić, nie usłyszeć, zapomnieć. Wymagają większej uwagi ze względu na ich krótki żywot. I Ci oddani myślom przekuwanym na słowa doskonale o tym wiedzą, stąd ich ciągłe czuwanie. Ci pierwsi zaś mogą spać spokojnie, snem twardszym od kamienia. Ich pewność trwania przypomina skałę, która uporczywie jest.

Wyrywanie Człowieka


Wyrywanie Człowieka nie boli. Boli brak. Tamten czas, droga, bolą słowa, których padło za dużo, tamta herbata wypita wspólnie i kto wiedział, że nie będzie dalej. Najbardziej jednak boli ja oddane i nie przyjęte, może nawet nie zauważone, bo tyle się dzieje, rozprasza wszystko. Mężczyzna w płaszczu, inna ona, deszcz, telefon, rozpruty rękaw. Nie boli. Tym się różni od wyrwania zęba, bo ból odciąga uwagę od pustego miejsca.